Artykuły

Chorzy z okrucieństwa

Najnowsza sztuka Teatru im. Wilama Horzycy to jedno z najważniejszych wydarzeń artystycznych, w których dane nam było uczestniczyć. "Helmucik" Ingmara Villqista w reż. Pawła Łysaka jest przejmującą i przerażającą historią, opowiedzianą w sposób, który na pewno wyryje się w pamięci.

Taka rzecz zdarza się rzadko - inscenizacja, która ma wiele zalet, a wad jakoś nie. Już od kilku miesięcy było wiadomo, że czeka nas nie lada premiera. Sztukę pomyślano z rozmachem -powstała w koprodukcji z Teatrem Polskim w Poznaniu. Sześciu aktorów pochodzi z toruńskiej sceny, sześciu z poznańskiej. Ingmar Villqist, chyba najbardziej ceniony ostatnio dramaturg, napisał tekst specjalnie na tę okazję.

Niemniej zawsze istnieje ryzyko, że coś może się nie udać. Tym razem udało się wszystko.

Po pierwsze więc dramat. Dobry i ze względu na konstrukcję, i treść. Bohaterem jest Helmucik - dwudziestoletni, upośledzony chłopak, który ma to nieszczęście, że urodził się w czasach, gdy największą władzę sprawuje Ministerstwo Zdrowia. To ono kieruje obywateli na przymusowe badania okresowe. Gdy ktoś odbiega od normy i zagraża poprawnemu wzorcowi genetycznemu -jest eliminowany. Możliwie sprawnie i tanio. Trzecia Rzesza i ideologia rasistowska nie lubią osób upośledzonych czy chorych, gdyż naród niemiecki powinien być bez skazy.

Inscenizacja toruńsko-poznańska nie skupia się jednak na historii. Tworzy świat uniwersalny, który oszalał. Który chce społeczeństwa wolnego od chorób, a tworzy społeczeństwo chore z okrucieństwa. Takie, które morduje z krzykiem lub uśmiechem na ustach, nożem, strzykawką lub gołą ręką - bez przerwy.

Helmucika zagrał Jarosław Felczykowski, aktor, który posiadł wyjątkowy dar tworzenia postaci bez dna. Jeśli ktoś pamięta jego Ojca Welsha z "Samotnego Zachodu", zgodzi się z pewnością. Wtedy był księdzem-alkoholikiem, tu jest chłopcem - upośledzonym i najbardziej ludzkim zarazem. Chłopcem o zbyt grubych palcach, które wiszą bezwładnie jak bezwartościowy balast. Mówi wolno, z oczami zezującymi w sufit -o samotności, o matce, o tym, że umarła i że powinna wrócić. Że czasem wraca w snach i że te sny są właśnie najlepsze. Choć wraca nieżywa, sucha, lekka, cała brązowa...

Właściwie w tej inscenizacji są same znakomite kreacje aktorskie. Czy Michała Marka Ubysza jako Dyrektora Departamentu, czy Beaty Bandurskiej jako Siostry Eyre, czy Jadwigi Żywczak jako Pani Wilde... Wszystkich wymienić nie sposób, a tak by należało.

Do tego znakomita reżyseria i scenografia. Scena jest urządzona prosto: plecione ze sklejki ściany w zależności od oświetlenia mogą wyglądać jak przytulny pokój, gabinet albo obskurna piwnica z cegieł. Z zielonkawym światłem rzuconym punktowo przez prześwity, scena może wydać się czymś na kształt raju tylko przez pomyłkę zamkniętym w tym szalonym świecie. Co jakiś czas po drewnianych ścianach wędrują olbrzymie, jasne postaci kalek wyświetlane jak film. Właśnie gra świateł oraz owe "filmy" z kalekami tworzą nieprawdopodobny klimat tego spektaklu. Jeśli dodamy doskonałą, delikatną jak pozytywka muzykę Pawła Mykietyna, będziemy już mieli pewien obraz tego przedstawienia, które nie tylko warto zobaczyć, ale po prostu zobaczyć trzeba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji