Artykuły

Kontakt razy 20, czyli dziennik bywalca

XX Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu. Pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Warszawa, sobota, 22.05.2010. Na walizkach

Jest dziesiąta rano, za kilka minut wsiądę w samochód, żeby jak co roku o tej porze spędzić tydzień w Toruniu. W tym roku Kontakt szczególnie ważny, bo jubileuszowy. Festiwalowi stuknęło równe dwadzieścia lat. Nie mogę powiedzieć, żebym był weteranem festiwalowym - jestem tu regularnie dopiero od 1998 roku, a więc od chwili, gdy ster po Krystynie Meissner przejęła Jadwiga Oleradzka - ale swoje już tu przeżyłem. Różnie przez ten czas bywało, zobaczyłem kilka rzeczy, o których nie mogę zapomnieć do dziś: "Mewę" Schillinga sprzed czterech lat, późniejszą o rok "Sonię" Hermanisa, zjawiskową "White Star" Lies Pauwels. Bywały i takie festiwale, po których niebezpiecznie podnosił się poziom adrenaliny i rosła agresja (zwykle działo się tak, gdy werdykty kłóciły się ze zdrowym rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości) - ale zawsze, niemal zawsze było tu ciekawie.

W tym roku również ma być interesująco. Festiwal, którego hasłem mogłoby być pytanie: co u państwa dziś słychać? Obejrzymy dzieła laureatów poprzednich lat. Ma być Tuminas (otwierający Festiwal), będą Hermanis, Ostermeier, od którego w 1999 roku zaczął się polski brutalistyczny Sturm und Drang, będzie Lies Pauwels, która wróciła do Torunia, by zrobić tu spektakl, wobec czego gospodarze po raz pierwszy w historii także stają w festiwalowe szranki (do czego zresztą serdecznie od lat ich namawiano, bo poziom toruńskiego teatru, jak to się mówiło - nie tylko nie ustępuje poziomowi teatrów zagranicznych, ale często je przewyższa). Wielcy nieobecni w tym roku to Nekrośius i Korśunovas. Z pewnością będzie ciekawie.

Wyjeżdżam z Warszawy w chwili dość szczególnej. Wisła z szarostalowej zmieniła się w brudnobeżową rwącą masę wody. Toczy spore drzewa znikające nagle w wirach i arabeskach piany, podchodzi niebezpiecznie pod wały (na moim Gocławiu brakuje jeszcze półtora metra do zalania ulicy i całego osiedla). Wczoraj wieczorem przejechałem rowerem trzy mosty i oprócz niepokoju nie mogłem powstrzymać uczucia podziwu i estetycznej delektacji. Teatr natury jest zawsze lepszy od naszego ludzkiego. Masa wody, jakiej nie było u nas od połowy XIX wieku, za dwa-trzy dni dotrze także do Torunia. Żadna to więc ucieczka, natura jest silniejsza. I tak nas dopadnie.

Toruń, wieczorem

Że teatr natury - choćby i niszczycielski - bywa bardziej zajmujący od niszczycielskich zapędów artystów teatru, przekonaliśmy się około jedenastej, gdy kończył się "Werter". Zanim jednak znaleźliśmy się w sali Olimpijczyka w Teatrze Horzycy - "Wujaszek Wania" z moskiewskiego Teatru im. Wachtangowa. Przedstawienie to budzi sprzeczne uczucia. Ma się wrażenie, że występuje w nim grupa bardzo dobrych, często wybitnych aktorów, przed którymi postawiono serię niezbyt mądrych zadań. Wykonali je, ale jest w tym "Wujaszku Wani" coś nieznośnego.

Jakaś kompletna niewiara, że ta wielka tragedia małych ludzi jest wciąż ważna, że potrafi przejąć, wzruszyć. Znane już ze wszystkich litewskich produkcji ilustracyjne aktorstwo, podparte krzykiem, deformacją, która stanowi cel sam w sobie, te zabawy z wchodzeniem na meble, na prosceniową ramę... Wszystko to już znamy. A scena, w której wujaszek Wania pragnie zabić Sieriebriakowa - moment, w którym nie ma już komedii, w którym u Czechowa jest czysty tragizm - u Tuminasa przerodziła się w serię gagów, których nie powstydziłby się kiedyś sam Mack Sennett.

Co u pana słychać, panie Tuminas? Ano, po staremu.

Niejaką nowością okazał za to występ krakowskiego Starego Teatru z "Werterem". Ach, gdybyś ty Goethego znał w oryginale - chce się zakrzyknąć za wieszczem, bowiem Michał Borczuch, którego Mikołaj Grabowski okrzyknął już nowym Swinarskim polskiego teatru, z powieści Goethego zostawił żałosne szczątki, uzupełniając je swoimi interpolacjami. To znaczy interpolacji było więcej niż oryginału. Znana metoda "na dramaturga", czyli pasożytowanie ptactwa umysłowego i artystycznego na geniuszu. Pierwsza część spektaklu trwa blisko półtorej godziny. Słuchamy więc tego, co zostało z Goethego, a co podaje się nam z akcentacyjnymi błędami zacierającymi budowę zdania, i tego, co sam Borczuch miał nam do przekazania. Abstrahuję od kwestii, czy miał, czy też nie miał. Sam jednak nieporadnością realizacji scenicznej strzelił sobie "samobója". Może podczas wieczornego spotkania wyjaśni, o co mu w tym spektaklu chodziło. Wyganiają nas na piętnaście minut przerwy, bo trzeba zmienić dekoracje. Skomplikowana zmiana polega na ustawieniu na scenie szeregów kartek pocztowych i uplasowaniu obok fortepianu, na którym gra Roman Gancarczyk (bardzo godnie wyglądałby jako taper w jakiejś kawiarni), trzech panien w czarnych pończochach. Można by nawet nazwać je "Borczuch girls". Ta część dobiega końca po jakichś trzynastu minutach.

Wracamy do teatru, Jacek Wakar przygotowuje się do poprowadzenia spotkania z Michałem Borczuchem i jego artystami. A tu niespodzianka. Nie będzie spotkania. Artyści sobie poszli. Jest to pierwszy taki przypadek w historii KONTAKTU. Nigdy nikt, nawet największe bufony festiwalu: Eugenio Barba czy Kama Ginkas, nie pozwolił sobie na takie "zlanie" publiczności. To nie tylko skrajna pycha Borczucha i jego artystów; to zwyczajne tchórzostwo i brak honoru. Dość typowy dla tej formacji artystycznej i duchowej, silnej i krzykliwej w stadzie, za to unikającej jak ognia spotkań, na których nie ma już wzajemnego poklepywania się po plecach, a może się zdarzyć prawdziwa dyskusja (parę osób, także zwyczajni widzowie, miało ochotę zadać artystom kilka pytań).

Co u pana słychać, panie Michale Borczuch? Ano - jak zwykle. Nieco klasy pilnie poszukiwane.

Niedziela, 23.05.2010. Dzień drugi - od Kantora do rozkoszy stołu

Dziś prawdziwy maraton. Zaraz zawiozą nas do klubu Od Nowa, znanego z ciasnoty i temperatury piekarnika, którą to miejsce lubi osiągać w upalne dni. Szczęściem pogoda umiarkowana, nie pada. W tym roku wszyscy z uwagą patrzą w niebo ze strachem, ile dodatkowej wody nas czeka. Do Torunia płynie właśnie kulminacyjna fala powodzi.

Od Nowa - miejsce pechowe. Kilka razy ewakuowałem się zeń w trakcie różnych spektakli, siadając sprytnie z boku, co umożliwia niepostrzeżone wymknięcie się "na wolność". Tym razem jednak siadamy w miejscu niedającym możliwości takiej ewakuacji. Na scenie plastikowa budka. W budce nie ma telefonu, jest za to starawa maszyna do pisania, sześciany z pleksi, a za chwilę na scenę wychodzi zespół Teatrul Maghiar de Stat Cluj. Rumuńscy Węgrzy, ubrani w charakterystyczne kuse marynarki, kapelusze, zunifikowani, odczytujący fragmenty Tory, coś zaczynają przypominać. Może aż za wiele tego "coś". Młodziutka O., biegła w teatrze modern, dostrzega w przedstawieniu chwyty stosowane przez Rychcika i Kleczewską. Nie sądzę, by reżyser Gabor Tompa znał te świeżo rozbłysłe polskie gwiazdy, ale Kantora zna z całą pewnością bardzo dobrze. Bo to widać w tym przedstawieniu. Budzi ono mieszane uczucia. O pierwszeństwo walczą ze sobą nuda i zażenowanie, gdy autor sztuki "Urodzony na nigdy" i reżyser sięgają po emocjonalny szantaż. Nagle pojawiają się nazwy Auschwitz, Ravensbruck, Mauthausen, na scenie trwa swoista licytacja. Młodziutka O. szepce zniesmaczona, że jej krewny zginął w Mauthausen. Rozumiem ją w pełni. Mój też. Spektakl po czterech czy pięciu puentach kończy się tzw. mocnym akcentem. Z umieszczonych nad sceną natrysków sypie się proszek. Wiadomo, co to za proszek. Przecierając ze zdumienia i niesmaku oczy, do których nawpadało mnóstwo tego kurzu, wychodzimy na powietrze.

Podobno następne przedstawienie, czyli "Stolik" wrocławskiej formacji Karbido, ma przynieść nieco ukojenia. I rzeczywiście. Zasiadamy w niewielkiej sali nowiutkiego Centrum Sztuki Współczesnej. Na środku bardzo elegancki prościutki stół, niemal w duchu funkcjonalizmu rodem z Ikei, jeno pod spodem plączą się kable, tajemniczo błyskają zielone i czerwone diody. Do stołu zasiada czterech panów w czarnych koszulach i zaczyna się dziwny seans, ni to koncert, ni to performans, w którym ów stół jest głównym, acz nie jedynym instrumentem. Stół okazuje się maszyną niezwykle wrażliwą na każdy dotyk. Najmniejsze poruszenie, szurnięcie dłonią uruchamia czułe mikrofony, stuknięcie, przejechanie skrzypcowym smyczkiem po krawędzi mebla, kieliszek o mokrym brzegu postawiony na stołowym blacie, gardłowy śpiew jednego z muzyków - a wszystko to wzmocnione i przetworzone elektroniką tworzy nagle dziwny świat, czasem zabawny, gdy w trakcie tego performansu pojawia się dziecinny wierszyk o babie, co siała mak, tu użyty po prostu jak skomplikowany wzór rytmiczny; czasem te dźwięki tworzą rzeczywistość zagadkową, niepokojącą. Moje ucho radiowca pieszczone jest realizacją akustyczną tego ciągu zdarzeń dźwiękowych, rewerberacjami, ciągnącymi się w nieskończoność pogłosami, gęstym sosem dźwięków, bardzo zresztą smacznym. Czy to awangarda, jak napisał pewien publicysta? - pewnie nie. Sonorystyczne gry z nowymi funkcjami instrumentów, z przedmiotami, które instrumentami się stają, historia instrumentów grających tylko dzięki elektryczności - to już bez mała osiemdziesiąt lat. Ale "karbidowcy", bez wątpienia kontynuujący tamte poszukiwania, są po prostu wspaniałymi muzykami, a ich grający stół nie służy im do epatowania czy szantażowania publiczności swoja niezwykłością. To są świetni i rzetelni artyści.

Późnym wieczorem czeka nas uczta. Nie tylko duchowa. Oto mała scena toruńskiego teatru zmienia się w tawernę. Prawdziwa kuchnia, główki kapusty, przyprawy na półkach, niedaleko nas pysznią się urodą dorodne ananasy... Latynoska żywiołowa muzyka,

"Matki na stołach chleb, napar ze świeżej mięty. Fiesta? Nie tylko. Holenderski teatr Ro przywiózł "Matki", sceniczne zdarzenie z pogranicza teatru i reportażu powstającego na scenie. Dziesiątka pań w różnym wieku - od młodziutkiej dziewczyny z Iranu o fascynujących orientalnych oczach aż po pulchne Murzynki - kręci się po kuchni, przygotowuje jedzenie, tańczy, śmieje się... Patrzymy z fascynacją, jak cudownie pogodzone są ze swoją fizycznością, daleką od figur modelek i tego, co nowoczesna moda wykreowała na anorektyczny kanon piękna. Ich ciała są prawdziwe, żyją, trudzą się pracą w domu, rodzeniem dzieci, starzeją się. Ma się wrażenie, że te kobiety są zwyczajnie szczęśliwe. I atrakcyjne przez swoją naturalność. Czy jest to spektakl radosny? Nastrój fiesty skrywa to, co aufond: poniżającą praktykę sprawdzania dziewictwa narzeczonej, trud wychowywania dzieci, ból rozstania z najbliższymi... Redaktor M. szepce z boku, że to scenariusz przedstawienia godny pióra Magdaleny Środy. Pewnie coś jest na rzeczy, feministki oszaleją ze szczęścia, ale w tych autentycznych opowieściach wykonawczyń jest wielka opowieść o życiu, o przemijaniu i o tym, że to przemijanie jest tak naturalne, jak naturalny jest taniec tych niemłodych już często kobiet. Pięknych i szlachetnych w swoim byciu.

Pokrzepieni ugotowanym w czasie spektaklu jedzeniem (mnie trafił się gotowany dorsz z ryżem; czemuż w czasie spotkania nie poprosiłem o przepis?...) ruszamy na spotkanie.

Tu dopada nas wiadomość przyniesiona przez "karbidowców". Toruński most został

właśnie zamknięty. Wielka woda zmierza ku nam.

Poniedziałek, 24.05.2010

Wielka woda czyni na razie psoty w Warszawie. Narobiła dziur w jezdniach, które tajemniczo się pozapadały, a tu, w Toruniu, wodowskaz na Bulwarze Filadelfijskim pokazywał 8 metrów i 10 centymetrów. Dziś tylko jedno przedstawienie. Węgierskie "Historie blokowe" grupy teatralnej Sputnik. O co chodzi w tym spektaklu Viktora Bodo, rozgrywającym się w starym domu zmienionym w przestrzeń do wynajęcia, przez którą przewala się ludzka menażeria - tego nikt nie wie. Na scenie pandemonium: grupa rozwydrzonych młodych ludzi uprawiająca groteskowy gruppensex, niezdecydowany podnajemca niemogący zdecydować się, które mieszkanie wybrać, dziwny ni to włamywacz, ni to homeless robiący kupę na rozłożony materac, a potem ze smakiem ją zajadający (ta kupa to batonik Mars, choć spekulowano, że jałowcowa z pobliskich delikatesów). Ten absurdalny spektakl kończy się (pięknym zresztą) chóralnym śpiewem. Na scenie i za nią - ogromny zespół ludzi. Armia skrzyknięta do nader skromnego zadania. Że aktorzy z Węgier są bardzo sprawni, to wiemy od lat. Ale tym razem ta sprawność to już tylko grepserka - często na granicy dobrego smaku, czy wręcz poza nią. Inna materia teatralna, ale podejrzanie wiele ma to wspólnego z "Wujaszkiem Wania" Tuminasa: grupa ludzi o dużym talencie popisuje się w licho wie jakiej sprawie. Choć jedna scena pozostanie mi w pamięci: akademicki wykładowca, ewidentnie historyk sztuki, oprowadzający swoich studentów po mieszkaniu, które było świadkiem historii Węgier: od Jugendstilu, który pozostawił po sobie na ścianie fresk zasłonięty przez naklejoną na niego wojskową mapę z I wojny, potem następne warstwy tynku, gipsu, farby. Węgry II wojny, stalinizm Rakosiego, stabilizacja Kadara... Facet wyrzuca z siebie potoki słów, cytuje wiersze z epoki, namawia studentów, by podeszli i zobaczyli, o czym im opowiada - a oni stoją nieporuszeni, znudzeni tymi bajędami z przeszłości, która nagle stała się czymś nie tyle nawet przeszkadzającym, co kompletnie unieważnionym. Znamy to. Tak widać jest już wszędzie.

Wtorek, 25.05.2010

Dziś znów tylko jeden festiwalowy pokaz, także w Od Nowie. Znów powrót na KONTAKCIE, bo oto oglądamy "Martę z Błękitnego Wzgórza" w wykonaniu łotewskiego Jaunais Rigas Teatris, a reżyseruje Alvis Hermanis, niekłamana gwiazda ostatnich toruńskich festiwali. Znów melancholijnie wspominam "Sonię" sprzed trzech lat i patrzę z ciekawością na prosty sosnowy stół zajmujący całą szerokość sceny. Za chwilę zasiądą za nim aktorzy, ubrani jak prości zwyczajni ludzie: nieładne sweterki w równie nieładne wzory, jakiś niezgrabny brązowy płaszczyk... Prosty niebogaty lud. I ten lud snuje opowieść o Marcie - ludowej bohaterce. Takie jak ona nazywają na wschodzie Polski "szeptuchami". Przyszłość przepowiedzą, zaginionego, a raczej jego trupa, znajdą, uleczą... Uprawiają czarną magię (sztukę przecież diabelską), a równocześnie modlą się do Chrystusa, wzywając jego pomocy. Po wyjściu z teatru myśli się: o co chodziło w tym zbiorowym snuciu relacji o ludowej bohaterce, nieskalanej, przynoszącej ludziom ulgę, rządzącej naturą (umiejącej skierować deszczyk na swoje pole, podczas gdy inne usychają od suszy), dobrej, przyjmującej datki "co łaska" (znamy tę formułę z naszych ambon, prawda?), opiekuńczej, ale i zsyłającej pchły na tych, co się jej sprzeciwiają? Kochającej zwierzęta, a trzymającej w domu zbiedzone i głodne koty. Święta postać...

I tak dalej, i tak dalej. Im dłużej od przedstawienia, tym bardziej pokraczny klaruje się obraz tej dobrotliwej "szeptuchy". I coś on bardzo przypomina nasze dobrotliwe staruszki, które tak płakały nad nieszczęściem 10 kwietnia, żałując (wraz z pewnym wysoko postawionym duchownym), że smoleńska katastrofa nastąpiła 10 kwietnia, a nie 7 - bo wtedy trafiłaby na "właściwego".

Święta Marta z Błękitnych Wzgórz - symbol skrajnej hipokryzji?...

Na "Tango" z naszego Narodowego nie wybieram się. Skreślono mi je, ale nawet gdybym je mógł obejrzeć jeszcze raz, wybrałbym hotelowe zacisze - tak jak teraz.

Środa, 26.05.2010. Rano

No i nie miałem racji. "Tango" zrobiło furorę. Krytyk Piwowarów, pamiętny z zeszłorocznego monodramu na jednym ze spotkań, kiedy to upominał się o biesłańską tragedię, wychodzący ze spektakli, a potem mentorskim tonem pouczający artystów o powinnościach teatru - tym razem wpadł w zachwyt. Dużą część swojego przemówienia poświęcił pochwale Narodowego i Jarockiego za to, że w spektaklu nie ma męskich genitaliów. To, że na scenie paraduje golutka jak ją Pan B. stworzył Kamila Baar - to krytyk albo przeoczył, albo zaakceptował. Słusznie, dość tych zboczeńców i tego, panie, memłania, jak mówił w nieśmiertelnym monologu z Piwnicy Pod Baranami nieboszczyk Dymny. Niech żyje zdrowa moralność. Jeśli jednak na niej chce wpływowy rosyjski krytyk budować krytykę i teorię teatru - to dobrze, że my już w NATO, a nie wciąż w Układzie Warszawskim. Inni zachwycają się adaptacją tekstu, czyli wykastrowaniem "Tanga" z jego przewrotnego humoru. Krytyk z Niemiec uważa, że ten sposób pokazywania Mrożka może go przywrócić Zachodowi, osobliwie wobec zaściankowości nowej polskiej dramaturgii. Czyli - Mrożek dalej nie będzie miał lekko. Warszawska inscenizacja wzbudziła tu niezrozumiały dla mnie entuzjazm, ale pocieszam się złośliwie, że "Wujaszek Wania" Tuminasa, który tu zrobił klapę, z Torunia udał się direkt do Warszawy. Zrobił tam ponoć wielką konkietę. Czyli - nie to ładne, co ładne, tylko co się podoba...

Wieczorem

...która to prawda sprawdza się w zetknięciu z teatrem egzotycznym. W "Olimpijczyku" oglądamy Brechtowego "Dobrego człowieka z Syczuanu". Wykonuje go zespół Pansori Project ZA, który przyjechał aż z dalekiego Seulu. Aktorka i towarzyszący jej muzycy z całą pewnością są bardzo dobrymi artystami; artystka chwalona przez koreańską prasę za mistrzowską grę oczami, dłońmi i modulowanie głosu z pewnością na te pochwały zasłużyła. No cóż, z egzotycznym teatrem jest jednak tak, jak z modnym sushi. Są tacy, co żyć bez niego nie mogą; ja rozumiem i szanuję ich wybory kulinarne, ale kompletnie ich nie podzielam. Koreański "Dobry człowiek z Syczuanu", wystawiony w estetyce Pansori, czyli koreańskiej pieśni, toczy się niespiesznie, ja zaś dyskretnie wycofuję się na dwór. Pełen nadziei czekam na "Caritas. Dwie minuty ciszy" w wykonaniu toruńskich gospodarzy festiwalu. Spektakl ten wyreżyserowała Lies Pauwels, triumfatorka KONTAKTU sprzed pięciu lat. Wspominając sobie "White Star", czekamy na rozpoczęcie. Jest dowcipne, migają napisy w języku angielskim, a miły głos zapowiada, że po spektaklu specjalni reporterzy o miłych twarzach będą nas odpytywać. Nie dojdzie do tego, ale wcześniej na scenie oglądamy ni to casting do spektaklu, ni to konkurs piękności. Sławomir Maciejewski wciela się w rolę ksenofoba, homofoba, prymitywnego rasisty (co tu, w Toruniu, pod bokiem ojca R., ma z pewnością specjalne znaczenie), na scenie facet przebrany za Violettę Villas, zabandażowana ofiara operacji upiększającej, młody siłacz prezentuje nienaganną sylwetkę, aktorka tłumaczy się, że nie jest Żydówką... Wszystko to miało być komentarzem czy opisem chaosu współczesnego świata, a wyszło coś zdumiewającego jak na Pauwels i trzymający wysoki poziom toruński teatr. Gdyby trwało to godzinę, ale nie... Ta orgia pomysłów, świetnie zresztą wykonywanych przez aktorów z toruńskiego teatru (zespół tu przecież wciąż znakomity), przy kompletnym braku ich selekcji staje się straszliwie nużąca. Obrzydzono mi w dodatku Hankę Ordonównę. Na zmontowanym i zapętlonym

Miłość ci wszystko wybaczy (dobry kwadrans tego samego!!!) odbywają się choreograficzne ewolucje, których sens zdaje się rozumieć tylko Lies Pauwels. Szkoda, bo na pytanie: pani Lies, co u pani dobrego? - reżyserka swoim "Caritas" zdaje się odpowiadać: nic ciekawego, gorzej niż było.

Czwartek, 27.05.2010

Powtórka z Hermanisa. "Dziadek". Znów Od Nowa i znów jakby dobrze nam już to znane. Scenografia naturalistyczna niczym ta sprzed trzech lat z "Soni". Przybrudzone ściany z niezmienianą od lat tapetą, okno z nieświeżą firanką, a za tym oknem typowa ulica z blokiem i przejeżdżającymi samochodami; czasem ktoś przejdzie za oknem, przefrunie sobie ptak. Wszystko w tym wnętrzu prawdziwe, ale wcale nie realistyczne. Wszędzie rośliny. W doniczkach, w terrariach, w tekturowych kartonach po pomidorach ziemia z jakimiś zielonymi badylami, torf pod kwiatki tuż przed oczami widzów z pierwszego rzędu... I w tej dziwacznej przestrzeni jeden aktor - Vilis Daudzinś - opowiada o poszukiwaniach swojego dziadka zaginionego w czasie II wojny. Trafia na trzech starych ludzi o tym samym nazwisku. Jeden: łotewski ekspartyzant-komunista, drugi: gość o poglądach Jerzego Roberta Nowaka z Radia Maryja, w dodatku sympatyzujący z hitlerowskimi ideami, trzeci: człowiek, który walczył na początku po stronie niemieckiej, aby wojnę zakończyć jako krasnoarmiejec. Pokomplikowane biografie wiele mówiące o tym, czego doświadczyła także i nasza część Europy, aktor świetny, bardzo oszczędnie kreślący trzy różne postaci, sam niosący ten blisko trzygodzinny monodram, ale... czy potrzeba było aż tyle czasu?

O "Samotności pól bawełnianych" Koltesa kieleckiego Teatru im. Żeromskiego pragnąłbym zapomnieć tak szybko, jak o "Werterze". Pragnąłbym, ale będzie trudno. Jeszcze dotąd, a od spektaklu minęły już dobre dwie godziny, walczę z bólem głowy po wysłuchaniu potwornego jazgotu w wykonaniu czterech młodych ludzi z perkusją, baterią syntezatorów, dwiema gitarami, laptopem i rykiem dwóch aktorów. Ktoś nagradzał już to przedstawienie Radosława Rychcika, ktoś je tu zaprosił. Ciekawe, skąd burza oklasków po tym kompletnie nic nieznaczącym hałasie, w którym gubi się sens wypowiadanego tekstu (a Koltes, czy się go lubi, czy nie - wymaga jednak precyzyjnego mówienia, zegarmistrzowskiego dialogowania) i który zwyczajnie kompletnie nic nie znaczy? Skąd te zachwyty nad monstrualnym głupstwem, w którym bierze udział dwójka aktorów drących się jak opętani do mikrofonów, robiących "straśne" miny, na widok których chce się powiedzieć z ruska: "wy mienia pugajetie, a ja was nie bojus'", w przedstawieniu, w którym nie zadźwięczał jeden ludzki ton, a które jest mieszaniną hałasu, bezmyślnego migania stroboskopem, pustych i strasznie zewnętrznych działań dwóch młodych ludzi o poziomie umiejętności podrzędnego amatorskiego teatru lat osiemdziesiątych? Kogo wzięła ta zaserwowana na koniec feeria zmontowanych obrazków z masowej kultury i obowiązkowy męski striptiz, nudny już, jak odgrzewane od półtorej dekady flaki z olejem?

Po drodze do hotelu myślę ze skrajną irytacją, że Rychcik ze swoją predylekcją do stosowania najbrutalniejszych scenicznych wytrychów, ryku na scenie ("Pani Bovary" z warszawskiego Dramatycznego sprzed półtora miesiąca nic w tej mierze nie przebije) daje tylko smutne świadectwo swojej wrażliwości. Jedyna pociecha - myślę sobie, wpadając w kałużę, bo znów zdrowo popadało - że Rychcik, lubo dużo młodszy ode mnie, ogłuchnie dużo prędzej niż ja. I problem rozwiąże się sam. Chyba że już ogłuchł. Ten kielecki Koltes pokazany w Toruniu udowodnił, że już jest głuchy. I fizycznie, i duchowo. Głuchy jak pień.

Piątek, 28.05.2010. Rano

Redaktorzy K. i M. przekazują mi przy śniadaniu szczegóły wczorajszego spotkania publiczności z Rychcikiem. Zachowywał się ponoć skrajnie arogancko, traktował publiczność z najwyższą pogardą, aż w końcu odezwały się protesty. Wyraziła je ponoć najdobitniej doktor teatrologii D., o paradoksie! - sama od lat kilku siejąca nasiona teatralnego postępu. No to teraz ma ów postęp w całej wątpliwej krasie. To już drugi przypadek na tegorocznym KONTAKCIE, że polscy reżyserzy najmłodszego pokolenia nie znają elementarnych zasad zachowania cywilizowanego człowieka. Przypomina mi to moje dzieciństwo i pewnego łobuziaka z podwórka. Sypał nam piachem w oczy, bił wszystkich naokoło, a gdy podrósł - zabierał nasze rowery i jeździł, ile tylko chciał. Nic nie można mu było zrobić. Wszyscy się bali - tatuś ancymonka był milicjantem. Dziś rolę tatusiów z milicji wychowujących bezstresowo spełniają dyrektorzy teatrów i zakumplowani publicyści, wobec czego młode gwiazdy reżyserii i dramaturgii, podbechtane powszechnym przyzwoleniem, zachowują się jak rozpaskudzone dzieci.

I co gorsza - ów obyczaj ze sceny zaczyna już niczym ta powódź wylewać się na życie wokółteatralne. Czas wreszcie wypowiedzieć walkę temu chamstwu nieutalentowanych smarkaczy, wskazując im ich właściwe miejsce. A to nie należy im się zbyt poczesne. Tak jak ancymonowi z piaskownicy. Wyrósł na drobnego bandziora.

Wieczorem, przed werdyktem

Moja wina, moja wina, że nie wytrzymałem do końca drezdeńskiego przedstawienia "Vung hien gió'i" w wykonaniu grupy Rimini Protokoll i Staatsschauspiel Dresden. Znów opowieść, tym razem o Wietnamczykach, którzy przed laty przybyli do Niemiec, tu zaczęli się urządzać, zapuścili korzenie i nagle okazuje się, że wciąż są nie u siebie. Na scenie urządzonej w "Olimpijczyku" dwa stragany z ciuchami niczym na naszym Stadionie X-Lecia. Po dwudziestu minutach staje się to już tak monotonne, powtarzalne, zwłaszcza po całym tym "teatrze historii autentycznych", które oglądamy na tegorocznym KONTAKCIE niemal codziennie, że decyduję się na cichą ewakuację. Życzliwi szpiedzy donoszą mi, że w moje ślady poszło w chwilę później kilkunastu innych amatorów teatralnych wrażeń, a nie historii serwowanych w telewizyjnej "Sprawie dla reportera".

Czas na spakowanie rzeczy.

Co za dużo, to niezdrowo, myślę sobie, upychając walizkę. Ten teatr, co wyzbył się całego uroku, czyli fikcyjnej historii rozgrywanej przez ludzi wobec innych ludzi - otóż ten rzekomo autentyczny teatr, sama autentyczność - jest upiornie nużący.

Przed nami ostatnie przedstawienie. Króciutkie, zaledwie godzina i dziesięć minut. Słynna Schaubuehne am Lehniner Platz, czyli teatr wciąż jeszcze pamiętany z 1996 roku za słynny spektakl "Murx". Na scenie Teatru im. Horzycy, odciętej od widowni żelazną kurtyną, co w połączeniu z czernią całego zaplecza daje dość klaustrofobiczną atmosferę, zasiadamy przed kontenerem z falistej blachy. Po drugiej stronie druga grupa widzów. Co tym razem przywiózł wielki buntownik europejskiego teatru Thomas Ostermeier, który w 1999 roku wstrząsnął toruńską - i nie tylko toruńską - widownią swoją realizacją "Ognia w głowie"?. Czy znów zobaczymy rzecz, po której będziemy się kłócić, staniemy po dwóch stronach teatralnej barykady?

Nic podobnego. "Cięcie" skandalisty Marka Ravenhilla to sztuka utrzymana nieledwie w pinterowskim tonie, pełna przemilczeń, rzeczy schowanych pod dialogiem, ludzkich dramatów ukrytych w niedopowiedzeniach. Rozliczenie z totalitaryzmem niosącym spustoszenie w społeczeństwie, ale i w pojedynczych ludzkich duszach. Nie wiemy, czym jest owo cięcie - może aktem wtajemniczenia, wejścia w krąg zarażonych totalitarnym obłędem? Lub może znakiem przynależności do grupy, za którą to przynależność płaci się bólem i zniewoleniem? To tajemnica tego tekstu. Można powiedzieć, że stanowi on powrót do comedy of menace, a z punktu widzenia czysto teatralnej roboty - rzecz, której po Ostermeierze się nie spodziewaliśmy. Tej konfuzji daje wyraz podczas spotkania z reżyserem studentka trzeciego roku reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej. Mówi z wypiekami na twarzy, że ta atmosfera rozmowy między ludźmi, psychicznego klinczu nie daje jej spokoju długo po zakończeniu spektaklu. Bo też co zobaczyliśmy na scenie, gdy unosił się ten blaszany kontener? Ludzi, którzy ze sobą rozmawiali. Rozmawiali, patrzyli sobie w oczy, z silnie zarysowanych gestów i mikro reakcji tworzyli rzeczywistość odległą od teatru "doc", tworzyli fikcję, która na tej scenie się uprawomocniała, stając się artystyczną rzeczywistością. Staliśmy się widzami teatru psychologicznego, oglądaliśmy przedstawienie nieledwie axerowskie w metodzie analizy literackiej i pracy na scenie. Tak, tylko że ludzie mający nieco więcej niż czterdzieści lat znają to z całkiem niedawnej przeszłości, a dla tej młodej dziewczyny, która z racji chwili swego przyjścia na świat i wejścia w kulturę zna już tylko teatr operujący środkami o subtelności kafara do wbijania pali, teatr, w którym nie ma miejsca na niuanse, na interpretacyjne gry - dla niej owo w sumie bardzo tradycyjne przedstawienie Ostermeiera jest czymś olśniewająco nowym. A i my oddychamy z ulgą: widać, że to naprawdę jeszcze się nie skończyło. Taki teatr nie tylko okazuje się wciąż możliwy, ale też jest nadal frapującym i nośnym artystycznie zjawiskiem.

A swoją drogą, współczuję jurorom tegorocznego festiwalu. Rozdzielenie nagród nie będzie w tym roku takie proste. W moim głębokim przekonaniu żadne z przedstawień nie zasłużyło na Grand Prix.

Przed północą

Już po werdykcie. Jak to mawia teraz młódź: "Łotwa rulez". Alvis Hermanis i jego teatr zgarniają Grand Prix za "Martę z Błękitnego Wzgórza" i "Dziadka", a Vilis Daudzinś za rolę męską. Na drugim miejscu "Tango", na trzecim "Wujaszek Wania". Nagroda dziennikarzy przypadła Ostermeierowi. Środowisko "ma nosa". Stało się coś ciekawego, nad czym warto pomyśleć jutro podczas kilku godzin drogi do Warszawy.

Sobota, 30.05.2010

Niektórzy kręcą nosem na tegoroczny KONTAKT. Nie mogę powiedzieć, żebym był nim zachwycony. Było w nim kilka rzeczy, które raczej nie powinny znaleźć się wśród pokazywanych przedstawień, choćby Węgrzy z Cluj czy ten nieszczęsny krakowski "Werter", wystawiający polskiej kulturze teatralnej jak najgorsze świadectwo, i to w dodatku wobec publiczności międzynarodowej. Miałem i mam zastrzeżenia wobec "Tanga" Jarockiego, ale mimo chybionej moim zdaniem inscenizacji jest to teatr na najwyższym zawodowym poziomie. A przede wszystkim jest teatrem. Jaskrawo odcinało się to od propozycji teatru autentycznych opowieści, czyli spektaklu z niemieckimi Wietnamczykami czy rozkosznych przecież, ale jednak nieteatralnych "Matek" z Holandii. W kuluarach słychać było głosy, że "doc. theatre" zaczyna być jako artystyczne zjawisko nużący i jałowy. Na tym dokumentalnym tle Ostermeier ze swoim kameralnym "Cięciem" wydaje się kimś jakby z zupełnie innej epoki; zwłaszcza zaś przyjęcie tego króciutkiego spektaklu przez publiczność i teatralny narybek daje nadzieję, że pejzaż teatralny, jeśli nawet nie zmieni się diametralnie, to może się wzbogacić. Wobec "Cięcia" produkcje Borczucha i Rychcika są nie tylko rozpaczliwie amatorskie. Gorzej: są straszliwie anachroniczne.

Na tegoroczny KONTAKT przyjechały gwiazdy poprzednich lat. Nie wszystkie, ale dzieła tych artystów, których oglądaliśmy tu w przeszłości, były cieniem ich triumfów lat poprzednich. Może więc warto oderwać się od dawnych wspomnień, jakkolwiek byłyby piękne, i rozglądać się dalej?

O ile oczywiście będzie po co. Organizatorzy KONTAKTU myślą poważnie o przyjęciu formuły wrocławskiego DIALOGU, czyli biennale, co wydaje się najprostszym rozwiązaniem w obecnej sytuacji toruńskiego festiwalu, subsydiowanego ułamkiem pieniędzy przeznaczanych na wrocławskie wydarzenie, a w dodatku duszącego się w przestrzeniach nieprzygotowanego na ogromne produkcje Torunia. A może inaczej? Może warto skupić się na rzeczach nie tak "wypasionych", jak te z Wrocławia, bardziej kameralnych, i zamiast czternastu spektakli pokazać siedem-dziewięć, za to artystycznie pewniejszych od teatralnej waty zapychającej repertuarowe dziury?... Takie mam myśli, przejeżdżając mostem w Modlinie nad wciąż wezbraną Wisłą.

Teatr ustępuje miejsca życiu. Podczas mojej nieobecności Wisła wykonała swą tajną robotę nawet na moim osiedlu. Pod domem w miejscu osiedlowego parkingu pojawił się spory lej.

Na zdjęciu: "Dziadek", Teatr Nowy, Ryga

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji