Publiczność nagrodzona
W TAKICH razach, jak ten, recenzent winien właściwie poniechać układania pochwał w krągłe zdania i zamiast tego wołać: idźcie wszyscy, a będziecie nagrodzeni sowicie.
Istotnie, górnym "C" rozpoczął swoją dyrektorską kadencje na Mokotowskiej Maciej Englert Spektakl "Pastorałki" to coś więcej niż dobre, bardzo dobre przedstawienie. To odpowiedź wyzwaniu i zarażeni dementi w sprawie stanu sztuki polskiego teatru. Jeszcze więcej: to rzemiosło nobilitowane, to kruszenie mitu o ułomności teatru dramatycznego, niezdolnego (rzekomo) wyjść poza słowo. To przykład rzetelnej, zespołowej pracy, składającej się na godny elekt.
A przy tym nie ma mowy o muzealnej replice Schillerowskiej partytury. Współczesność w tym przedstawieniu aż kipi. Jak to możliwe? Ano możliwe. Zdecydowała o tym witalność, młodość zespołu. Aktorzy wzięli na siebie rolę piszczków, igrców i kuglarzy, ale nie tych z wędrownego teatru misteryjnego, tylko i tych z Marszałkowskiej, czy raczej z Miodowej. Zdolnych przeżywać własną radość, radość tworzenia.
W niczym nie łamie to misternie i cyzelowanego nastroju, budowanego, powolnym rytmem opowieści, śpiewem, tańcem, włożonymi w ramy teatru sakralnego. Intencja reżysera zbiegła się tu z cudownie prostym funkcjonalnym pomysłem scenograficznym: theatrum dla "Pastorałki" to - jak przed wiekami bywało - ołtarz, z którego zstąpią aniołowie, na który wzniosą się aktorzy, by tym wyraźniej dostrzegł ich widz.
Same śpiewy zresztą warte są stu pochwał, w harmonii trzygłosowej brzmią jak anielskie chóry, co bywa nierzadko efektem nieosiągalnym, niestety, nawet na scenach muzycznych.
Dość pochwał. Jako się rzekło: idźcie. Z tego przedstawienia publiczność wychodzi nagrodzona.