Artykuły

Człowieczeństwo ma awarię

- Ludzie czasem mówią, że robię przedstawienia niepozostawiające nadziei. To kwestia mechanizmu wewnętrznego, ja akurat mam taki, że potrzebuję wyrzucać pesymistyczne rzeczy z siebie. Robię to w sztuce, ale lubię oglądać, jak inni to wyrzucają - rozmowa z MARIUSZEM GRZEGORZKIEM.

Katarzyna Bielas: Zacznijmy od początku. Mariusz Grzegorzek: - Czyli od tego, że od dziecka jestem typem totalnie nadwrażliwego świra, co powoduje, że wszystko, co odbieram, jest źródłem strasznych burz emocjonalnych, które - patrząc z perspektywy moich 48 lat - są czymś kompletnie nikomu niepotrzebnym, a mnie to już najmniej. - OK. Jak już mówimy o emocjach - to jest wydarzenie, które mną totalnie tąpnęło, pootwierało nowe kanały we mnie, stałem się innym człowiekiem. Ale to nie było w dzieciństwie, tylko dopiero co, w marcu tego roku. - Co to było - Śmierć Duszy, siedmioletniego psa pięciu imion: Duszysławy, Malwiny, Ciągutki, Gonzueli, Dragulescu Grzegorzek.

W dzieciństwie nigdy nie miałem zwierząt, mama była z tych, że pies to brudzi i jest fe, takie praktyczne podejście do zwierząt. Psy chodziły po ulicach, ale nigdy nie zwracałem na nie uwagi, byłem psychicznie odcięty. Od 17 lat mam wprawdzie kota Floriana, ale kot to istota specyficzna. Wybrałem kota, bo mi się wydawało, że jestem taki jak kot, chadzam własnymi drogami, jestem trochę niedostępny, mam problemy z manifestowaniem uczuć i że generalnie ja będę dobrze żył z kotem. No i tak jest, ale któregoś dnia moje dziecko Jakub zaczęło maltretować moją żonę Basię i mnie o psa. Pomyśleliśmy: "Kuba jest jedynakiem itd.". Taki schemat. Padło na goldenretrievera, najbardziej mieszczańskiego, słodkiego psa, który w każdym amerykańskim filmie o rodzinie występuje jako domowy psychoterapeuta i takie tam.

Fakt, dogoterapia wykorzystuje tę rasę.

- Kasia, to wszystko okazało się taką prawdą, że się w pale nie mieści! Ten pies ma w sobie coś takiego, że otwiera w tobie niesamowite, poukrywane kanały na wzruszenie, na poświęcenie się, zwrócenie na niego uwagi.

Człowiek jest istotą, która mnie totalnie rozczarowuje na każdym poziomie, a to zwierzę ma w sobie jakiś boski porządek, jest tam, gdzie powinno być, i pełni taką funkcję, jaką powinno. To moje zwierzę było czułe, oddane, jednocześnie cudownie neurotyczne. Kiedy przychodziła i kładła mi głowę na poduszce, wymiękałem, czułem, jak wszystko zło ze mnie wychodzi. Nagle dzięki temu zwierzątku okazało się, że Mariuszek nie jest skazany na jakieś figura serpentinata, dorabianie ideolo do swojego emocjonalnego autyzmu, to zwierzątko ze wszystkim, nawet ze swoimi kupami, totalnie mnie odblokowało. Dusza była moją psychoterapeutką i robiła to z absolutną skromnością, nie była psem, który się mizdrzy i ciągle macha ogonem. Sam fakt, że była, działał na mnie w taki sposób.

Bezwarunkowa miłość, oddanie, może za tym się tęskni.

- Być może tak. Ale jest też cudowne, że pies jest z innego porządku niż człowiek, z porządku instynktu, śliny i moczu, ja to zacząłem uwielbiać, całować się z psem, odkrywać, że jak pies jest brudny, to nie przeszkadza, jak śmierdzi, też nie, a częściej pięknie pachnie, jest czymś niesamowicie organicznym, normalnym i nie ma z tym żadnego problemu. Pies jest na maksa terapeutyczny. Wszyscy terapeuci powinni się schować, na rentę inwalidzką pójść przy takim psie.

Przy małym dziecku nie otworzyły się podobne kanały?

- Nasze rodzicielstwo z Barbarą to była intensywna, trudna sytuacja. Kiedy Kuba miał trzy tygodnie, wylądował w szpitalu, bo wcześniej został tam zarażony gronkowcem, który zaatakował wszystkie stawy. Nieprzespane noce, wizyty u lekarzy, wszyscy mówił, że to kolka, że samo przejdzie. Byliśmy świeżo upieczonymi rodzicami, nie wiedzieliśmy, co robić i co nas czeka. Ja w ramach wewnętrznej anarchii otworzyłem z kopa drzwi do lekarza i mówię: "Panie doktorze, jak długo ma pan zamiar trzymać tu moje dziecko?", a lekarz: "Proszę pana, zaczekajmy może, czy pana syn przeżyje do jutra, a potem porozmawiamy".

Otworzyła się czarna przepaść. Barbara całe życie poświęciła, żeby Kuba miał prawidłową opiekę. I udało się, jest normalnym mężczyzną, ma 18 lat, właśnie zdał na studia.

Przez wieloletnią chorobę moje ojcostwo było jednak przyblokowane, wszystko odbywało się przez filtr martwienia się, że znowu szpital, kolejna operacja, rehabilitacja, wieczny strach, że Kuba nie będzie normalnie chodził. Byłem wiecznie zatroskany, spontaniczność została zeszlifowana.

Mówiłeś o śmierci psa.

- Dusza ciężko zachorowała, niewydolność nerek, przez dwa miesiące półszpital w domu, codziennie kroplówka zawieszona na statywie fotograficznym, co zajmowało kilka godzin, totalne skupienie na niej i błaganiu Boga, żeby ten pies przeżył. Ale nadszedł moment, w którym poczuliśmy, że należy go uśpić. Wezwać lekarza z zastrzykiem, siedzieć, głaskać psa, kiedy umiera, wziąć białe prześcieradło, zawinąć, znaleźć piękne miejsce, gdzie są drzewa, trawa i kwiaty, wykopać samemu dół łopatą, złożyć go tam i zakopać, nie było innego wyjścia.

Wiesz, że ja zawsze poetycko określałem siebie jako człowieka, który jest po stronie śmierci, nekrofila duchowego, okazało się, że były to jakieś pięknoduchowskie figury. Bo ja tak naprawdę nigdy w życiu nie przeżyłem śmierci kogoś bliskiego, śmierci, która by mną wstrząsnęła.

Teraz płakałem pięć razy dziennie, a ponieważ dotąd w życiu prawie w ogóle nie płakałem, potraktowałem to jak deszcz, który spada na pustynię, ziemię jałową, i może spowoduje, że coś na niej wykiełkuje, wyrośnie.

Śmierć tego psa, naszej Duszy, była dla mnie megaostatecznym, istotnym doznaniem. Nagle poczułem, że mam łączność z czymś ważnym.

Duchowa nekrofilia - uwielbienie dla muzyki Dead Can Dance, czyli "Umarli potrafią tańczyć", mroczne filmy, nawet firma produkcyjna, którą prowadzicie z żoną, nazywa się jak twój film "Krakatau", od wulkanu, który zabił tysiące ludzi. Dlaczego?

- To jest organiczna cecha mojej osobowości, są ludzie po stronie cienia. Myślę, że każdy normalny, wrażliwy człowiek tam jest, bo ma bardziej świadome podejście do rzeczywistości. Jak to mówił Goethe - cha, cha, cha - "W ludzkości interesuje mnie tylko to, co jest w niej tragiczne". W młodości uwielbiałem niemieckiego pisarza Gottfrieda Benna, który z wykształcenia był lekarzem, robił sekcje zwłok i pisał wiersze o trupach. Albo zespół Joy Division - samobójcza śmierć lidera Iana Curtisa, transowe utwory, totalne szaleństwo. Przy całej tej nekrofilskiej otoczce, cepelii, byli to też wybitni artyści.

W twoich filmach, np. w "Królowej aniołów", jest zawsze niesamowita muzyka. O Meredith Monk zrobiłeś film dokumentalny.

- Muzyka pozostała dla mnie najintensywniejszą wymianą energetyczną jeśli chodzi o komunikat od drugiego człowieka.

Uwielbiam Monk, bo jestem fanem wokalu, głosu ludzkiego, człowieka jako instrumentu, a ona osiągnęła nieporównywalną z nikim potęgę ekspresji. Wokal w abstrakcyjny sposób jest przełamaniem ograniczenia naszej ziemskiej powłoki. Dzięki głosowi możemy opowiedzieć o wszystkim, zwrócić się ku górze, nawet nie używając słów.

Tak. Wokal to wokal, proszę państwa, dać po wokalu to jest coś.

- Oczywiście na czarno, ale to nie miało nic wspólnego z subkulturą gothicu, której zresztą jeszcze chyba nie było. Po prostu lubiłem, żeby było widać, że jestem w żałobie po świecie całym. Potem w Krakowie, gdzie studiowałem - czarne skórzane buty do kolan, za duże swetry, małżonka też mi coś szyła. Byłem bardzo chudy - 55 kg przy wzroście 185 cm. Miałem ksywę "Człowiek-Szpilka". Do dziś lubię chodzić na czarno.

Jesteś ewangelikiem. To ważne?

- Na Śląsku Cieszyńskim jest duże skupisko ewangelików augsburskich, matka pochodzi z rodziny ewangelickiej o długiej tradycji, ojciec jest katolikiem. Wychowałem się w wierze ewangelickiej, w zerowym poczuciu, że jestem inny np. od kolegów ze szkoły, mimo że więcej było katolików. W Cieszynie katolicy żyją w symbiozie z ewangelikami, dziecko na poziomie pierwotnym wyczułoby, gdyby był jakiś kwas. Dziś wydaje mi się ważne, że nie przeszedłem przez histeryczną religijną edukację w trybie katolickim, te komunie święte, bierzmowania, całą tę cepelię.

Wiara, obyczaj ewangelicki jest surowszy, mroczny, głównym świętem akcentowanym do granic bólu nie jest, jak w katolicyzmie, Boże Narodzenie, ale Wielkanoc, czyli Pasja, Chrystus, który umiera.

Nie ma komunii, ale jest konfirmacja.

- Tak, w siódmej klasie. Wcześniej chodzi się na coś w rodzaju religii, na której ryje się na pamięć zestaw formułek, tzw. pytania i odpowiedzi. Potem jak konik cyrkowy musisz to zdać przed pastorem, a później odbywa się grand final w koś-ciele, gdzie przychodzi cały zbór. Wszystkie dzieci, więcej niż setka, siedzą i każdemu przekazuje się mikrofon, żeby odpowiedziało na jedno z kilkuset pytań, których się uczyło, dlaczego Marcin Luter coś tam zrobił itp. Dziecko wstaje i odpowiada, ale nie swoimi słowami, tylko tą wykutą formułką. Ten egzamin jest świadectwem świadomości duchowej, którą posiadło.

A jak nie umie?

- To jest wielki wstyd, hańba, poruta i kaszana.

To jest też odpowiednik spowiedzi?

- Raczej klasówki w podstawówce. U nas spowiedź nie odbywa się przed duchownym, tylko w sobie.

Zdałeś?

- Absolutnie, dostałem rower, zegarek od chrzestnego, wujka Waltera z Czechosłowacji, i było fajnie.

Byłeś wierzącym dzieckiem?

- Nie zajmowałem się Bogiem w sensie chrześ-cijańskim, ale zawsze miałem poczucie istnienia sił, które zarządzają. W tym sensie byłem metafizykiem, a nie darwinistą, który twierdzi, że wszystko jest formą białka. Uważałem jednak, że te siły, podobnie jak ludzie, są skorumpowane albo chore. Nie były we mnie idealnym obrazem czegoś, co będzie kiedyś weryfikować nasze czyny. Raczej dowodem jakiejś awarii, choroby Boga, który się odwrócił od świata.

W szkole filmowej zrobiłeś dokument o autystycznym chłopcu "Jezusowi jest zimno".

- Tytuł był manifestacją tego poglądu. Siła wyższa, ten Bóg jest zachorowany, nieutulony, niezaopiekowany, nie wiadomo, jak mu pomóc. Zawsze interesowały mnie choroby psychiczne, psychozy, bo są intensyfikacją prawdy o człowieku, radiacją meritum człowieczeństwa, które ma awarię, bo w tym świecie nie można funkcjonować normalnie.

Zetknąłem się z tym chłopcem, łączyła nas krótka, ale głęboka relacja, miałem wrażenie, że on operuje tajemnym kodem, który chciałbym rozczytać. Nie byłem jednak w stanie. Film jako medium w zetknięciu z autyzmem okazał się bezradny.

W każdym filmie umieszczasz figury religijne, symbole, odwołania.

- Bo zawsze odczuwałem do nich intuicyjny pociąg, do dziś mam obsesję. Dotyczy ona przede wszystkim obiektów oscylujących wokół religijnego kiczu, a nie arcydzieł sztuki sakralnej. Zacząłem np. kolekcjonować canivet, święte obrazki z papierowej koronki z przełomu XIX i XX wieku. Ciężko je dostać, istnieje rynek kolekcjonerów. Zwariowałem na ich punkcie. Te figury są dla mnie obrazem samotności i bezradności człowieka. Historia o Chrystusie biczowanym czy Chrystusie z płonącym sercem albo o Matce Boskiej, która trzyma na rękach umierającego syna, to słodka opowieść o tęsknocie za czymś piękniejszym i lepszym.

W moim ostatnim filmie "Jestem twój" nie ma religijnych figur. A propos tego filmu, pamiętasz scenę, kiedy bohater po porwaniu dziecka przeprasza mamę za to, że był dla niej jako dziecko niedobry, a przy okazji wspomina nauczycielkę w szkole podstawowej?

Tak, panią Lebiedzik.

- To nie jest przypadkowe nazwisko! Jest rodzajem hołdu, który ja po 40 latach składam mojej nauczycielce w klasach I-IV Ludmile Lebiedzik. Była czarownicą, miałem z nią tajemne porozumienie. Mój syn teraz zrobił maturę, przeszedłem z nim przez różne szkoły i poza poczuciem wielkiego rozczarowania szkolnictwem w tym pięknym kraju nic więcej mi na ten temat nie towarzyszyło. Ciągle wspominam panią Lebiedzik, kobietę około pięćdziesiątki, o poszarpanych, rozwichrzonych włosach. Odżywiała się tylko suchą bułką z kaszanką, wysyłała uczniów w trakcie lekcji do rzeźnika, przynosili jej w gazecie tę kaszankę, a ona ją przy nas spożywała. Fascynująca kobieta, taka trochę jurodiwa, miała totalnie odjechany, spirytualny stosunek do świata. Robiła rzeczy, które wyryły mi się totalnie w mózgu, np. w drugiej klasie zapraszała nas wszystkich do siebie. Zima, mały pokoik, ciemno, tylko świeczki, i opowiadała z absolutnym przekonaniem i emfazą, np. że pewnego razu siedziała u ciężko chorej koleżanki - my wgapieni w nią, oczy jak salaterki - przyniosła jej zupę, ale koleżanka nie była w stanie jeść. Siedziały w ciszy i ciemnościach, nagle drzwi skrzypią i wchodzi kobieta, chuda, blada, cała na czarno, w wielkim kapeluszu. "Kim jesteś?" - pyta pani Lebiedzik. "Jestem śmiercią" - odpowiada tamta. Kobieta podchodzi do koleżanki, pochyla się, wolno całuje ją w usta i wychodzi. Pani Lebiedzik patrzy, a koleżanka wydała ostatnie tchnienie.

O Boże!

- Czy to nie jest scena z "Fanny i Aleksandra" Bergmana? Kasia, ja ci coś powiem, ja w to wszystko wierzę, naprawdę.

A wtedy?

- Byłem śmiertelnie przerażony, to totalnie odpowiadało mojemu odczuciu świata, który składał się wyłącznie z demonów i duchów atakujących z każdego możliwego kąta. Mieszkaliśmy z panią Lebiedzik w tym samym bloku. Jak miałem wrócić do domu, przejść z jednej klatki do drugiej, to myślałem, że wykituję ze strachu. Pędziłem na czwarte piętro w tempie rekordu świata, żeby zdążyć, zanim zgaśnie światło, bo było na blokowym automacie. Ale i tak gasło.

Pani Lebiedzik była przecudownie bez-

pośrednia, ludzka i dawała siebie na maksa. Z perspektywy czasu zrozumiałem, że była mi niesłychanie przychylna, dała mi poczucie akceptacji.

Dlaczego, jak mówisz, otaczały cię zewsząd duchy?

- Skąd ja mam wiedzieć? Otaczały mnie, widocznie byłem podatny na takie energie.

Mam sadomasochistyczną strukturę psychiczną, w wieku dziewięciu lat zacząłem się katować horrorami, do których, jako dziecko, kompletnie nie miałem dystansu i doprowadzało mnie to do dziwnych stanów. To było jak narkotyk samoudręczenia. Horrory rzadko bywały w telewizji, zresztą czarno-białej. Potem chodziłem do kina, ale horrory były dla dorosłych, ciężko się było przeszmuglować. Pamiętam w telewizji "Mumię" z Borisem Karloffem - scena, kiedy tę mumię wykopali, stoi oparta o ścianę, zbliżenia na pękające bandaże i oczy mumii. Kasia, uwierz, to był przełom w moim życiu. Wiedziałem, że do końca życia nie będę normalny po tym filmie.

W jakim sensie? Pamiętam dobrze ten film.

- Awaria urządzenia, twoja normalność trzyma się na jednym drucie i nagle ten drut puszcza, ze strachu. Albo adaptacja "Króla Edypa", scena, jak wykłuwa sobie oczy, potworny lęk. W pewnym sensie teraz brakuje mi takiego odczuwania, bo zrobiłem się zaskorupiały, nieświadomie się obudowałem. Brak mi tego dotknięcia, świeżości, energii w uczuciach, w kontaktach z ludźmi. Kiedyś jak mama powiedziała, że coś mi kupi, to cieszyłem się cały tydzień, a teraz mogę sobie kupić nowy samochód czy pojechać w egzotyczną podróż i nie odczuwam nawet jednej tysięcznej tej radości. Jestem osobą z rodzajem autyzmu emocjonalnego - jeśli mam jakąś autodiagnosis przeprowadzać. Generalnie, w istocie swojej, jestem taką Martą z filmu "Jestem twój".

Dentystką mieszkającą na bogatym osiedlu, która zachodzi w niechcianą ciążę z Arturem, młodym dozorcą z kryminalną przeszłością, chce usunąć ciążę, w ostatniej chwili ucieka, postanawia urodzić i oddać dziecko do adopcji

- Osobą nie do końca wydolną uczuciowo, która ma zaburzony metabolizm emocjonalny ze światem.

Nie wiem, czy większy problem mam z uczuciami, czy z okazywaniem uczuć.

Twoja dalsza edukacja w skrócie to liceum w Cieszynie, historia sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, reżyseria w szkole filmowej w Łodzi.

- Dwukrotnie odrzucono moją teczkę na ASP, bardzo cierpiałem ambicjonalnie. To zawsze są zmieszane odczucia u takich egotycznych struktur jak moja. Nic nie znaczę, a jednocześnie to oni są idiotami, nie poznali się, udowodnię im to! Tak naprawdę moją fascynacją od zawsze był film.

Na UJ miałem cudowny okres, przyjaciele, fajna ludzka wymiana, piłem sporo wódki czystej, załatwionej na melinie, co pomagało, a teraz w ogóle nie piję, bo mi nie służy, żadnych join-tów, LSD, może dlatego, że jestem ciągle na naturalnym haju. Czułem jednak, że historia sztuki to nie dla mnie, wszystko poukładane, tu się ornament odgina w lewo, a tu w prawo.

Na początku lat 80. szkoła filmowa, którą namierzałem z dalekiej anteny, była jakimś niedosiężnym, totalnie zmitologizowanym miejscem. Dwa główne komunikaty - jest strasznie ciężko się dostać i nie ma szans bez układów, np. bycia dzieckiem polityka.

No i nagle decyduję, że będę zdawał. I zdałem - na totalnej adrenalinie, nie weryfikowałem tego, co robię. Pokazałem obrazy, które zostały zupełnie inaczej przyjęte niż na ASP, wiersze, bo przecież - nie wiem, czy wiesz, Katarzyno - ja jestem też poetą. Po prostu śpiewam, tańczę, recytuję, daję dupy i gotuję.

Wiersze na jaki temat?

- Surrealno-tragiczny.

Dalej piszesz?

- Co ty! To był krótki epizod, chyba dwuletni. Ludzie jednak trochę mądrzeją, mam takie nieśmiałe wrażenie, w ciągu swojego życia.

Na UJ miałem pisać pracę magisterską o Malczewskim u profesora Porębskiego, ale jak się dostałem na reżyserię, to olałem.

Jak było w wymarzonej szkole filmowej?

- Pamiętam pierwsze spotkanie z rektorem Klubą, naszym pierwszorocznym opiekunem. Dziesiątka studentów siedziała na krzesłach w rzędzie, w dużym studiu telewizyjnym, a on 10 m od nas. Przedstawialiśmy się po kolei, a Kluba każdemu zadawał pytanie sprawdzające, nie wiem co, może, czy jest odpowiednio błyskotliwy, o różne filmy itd. Ja jako przedostatni, czekam w skrajnym napięciu, co tu na mnie trafi. Mówię w końcu, jak się nazywam, a on po namyśle: "Powiedz mi, Grzegorzku, z czym ci się kojarzy twoje nazwisko?". Natychmiast miałem napad paniki, wybuch neutronowy w głowie. Myślę: Boże, daj mi jakiś trop, minimalny, choćby głupi. Ale z niczym mi się nie kojarzyło, po prostu zero, tragedia na pokładzie. A on mówi: "No jak to, a Gżegżółka z Teatrzyku Zielona Gęś?". I to jest krystalizacja moich stosunków z Klubą. Ja nigdy nie wiedziałem, o co mu chodzi, a on - o co mnie. Ale i tak wspominam go z sentymentem.

Tak naprawdę szkoła to był świetny okres w życiu. Tyle że na początku trochę mi odbiło, że jestem wielkim twórcą, teraz mam już na to papiór, świat się na mnie jednak poznał, mam potencjał i o czym tu w ogóle jest rozmowa. Kłopot polegał na tym - wtedy o tym nie wiedziałem - że nie miałem bladego pojęcia, o co chodzi w robieniu filmów.

Jednak jakoś się wyrobiłem, egzaminy pozdawałem i sam zacząłem tam uczyć.

UJ to lata 1980-84, strajki, stan wojenny.

- Wyparłem to, od tamtej pory mam wstręt do polityki. Uważam, że jest narzędziem diabła, a wszyscy politycy są żałośni i cyniczni. Omijam ich szerokim łukiem.

Mój dom rodzinny był apolityczny. Miałem skłonność do kontaktowania się z osobami starszymi od siebie. Byłem rozbujany ponad wiek, wiele pozy, miałem straszną napinkę na to, bo się wcześnie rozczytałem. W wieku 12 lat czytałem "Nędzników", "Idiotę" Dostojewskiego, z którym obnosiłem się pod pachą. To była niezwykła fascynacja, choć możliwość objęcia "Idioty" jest dyskusyjna w tym wieku. Oczywiście filmy Bergmana, Herzoga itd. Przez starszych kolegów miałem dostęp do bibuły przywożonej z Krakowa, Hłasko, Miłosz, różne biuletyny. Kiedyś nawet wyciągnięto mnie z lekcji, zostałem zawieziony na komisariat i wylądowałem na noc na dołku. Rodzice mnie uwolnili.

To moje starsze towarzystwo założyło grupę teatralną Zero, szefem był dzisiejszy reżyser teatralny Wiesław Hołdys. Brałem w tym udział, Białoszewski, "Dziady" - grałem ks. Piotra i miałem widzenie. To były strasznie fajne czasy, takiej prawdziwej bohemy.

W 1980 roku matura i studia w Krakowie, zaczęły się strajki i ja brałem w nich udział oczywiście, w Collegium Novum.

Ja też spałem na styropianie, proszę państwa, to jest też mój naród, mój kraj, mój etos!

Ale to nigdy nie był mój żywioł. Miałem skłonność do bycia dyrektorem w sztuce, ale nie miałem drygu do skupiania ludzi w sprawie walki o wolność i demokrację.

Stan wojenny czy nie, było cudownie, ta hormonalna młodość, kiedy ma się 16-22 lata i niesamowity power, chęć pożarcia życia, że choćby nie wiem co się działo dookoła, to życie zawsze smakuje.

Jak odebrałeś to, kiedy twój debiut "Rozmowa z człowiekiem z szafy" pojechał na festiwal do Wenecji i prasa odczytała go jako metaforę stosunków polsko-radzieckich? Nadopiekuńcza matka to ZSRR, a syn - ubezwłasnowolniona Polska?

- Zdenerwowałem się trochę, bo to nie było moją intencją, ale nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia. Nic wtedy nie rozumiałem, wysłaliśmy kasetę VHS, a film znalazł się w konkursie. Myślałem, że tak będzie zawsze. To nic takiego, po to przecież robię filmy i taki będzie teraz mój los jako twórcy - Wenecja, Cannes itd. Ale jak pojechałem i zobaczyłem tę machinę, to ogarnął mnie strach. Nie lubię blichtru, te wszystkie niezliczone festiwale to jakiś nowotwór na tkance światowego kina.

Do mnie dopiero teraz dociera, że wielu dziennikarzom, recenzentom, tej otoczce, która o nas stanowi i nas konstruuje w świadomości publicznej, trzeba poddawać tropy, coś podrzucać, hasła, że tematem dzisiejszej lekcji jest rozmnażanie pantofelka. I że jak tego nie zrobisz, jeśli chcesz robić taką sztukę, jaką ja chcę, np. taki film jak "Jestem twój", w którym tak naprawdę, na najgłębszym poziomie, w ogóle nie wiadomo, o co chodzi, w jakiej sprawie powstał i kim są ci ludzie na ekranie, bo to jest film o tajemnicy, to i tak potem trzeba będzie jakieś ideolo dorabiać.

Świetnie swój film reklamujesz. Naprawdę nie wiadomo? Ale to jest m.in. historia o tym, że ojciec walczy o prawo do swojego nienarodzonego jeszcze dziecka

- Mówię z pewnym dystansem. Tam są tylko tropy, to nie jest historia prowadzona jednotorowo, lubię mylić tropy, wszyscy są dobrzy i źli jednocześnie, migotliwość, mnóstwo tematów.

Czy dasz się wpuścić w trop, że to zabranie głosu w debacie na temat aborcji, ustawy.

- Nie. Samo słowo aborcja jest okropne - geometryczne, nieprzyjazne, już wolę skrobankę. Skrobanka jest dosadniejsza, jeśli kobieta zastanawia się, czy zrobić skrobankę, to szybciej zrezygnuje, niż jak ma dokonać aborcji.

Po której stronie sporu jesteś?

- Jestem ostrożny, bo jeśli człowiek sam nie przerobi czegoś na własnym organizmie, to ciężko wyrokować, być apostołem, który ma decydować, co ludzie mają robić. Trzeba delikatnie do tego podchodzić, ale generalnie jestem przeciw. Nigdy nikt z mojego powodu nie robił sobie skrobanki czy też aborcji.

No to co byś podsunął? Sami z żoną po raz pierwszy dystrybuujecie, promujecie film, bo nie dogadaliście się z żadnym dystrybutorem.

- Ale wiesz, jak bezradnie. Z żoną się kłócę, ona krzyczy: "Jakieś hasło musisz dać", a ja: "Daj mi święty spokój, nie wiem, sama sobie wymyśl!". W końcu daliśmy "Miłość i strach" - działające na emocje, przedtem było "Sekrety, kłamstwa, tłumione obsesje". Dzięki Barbarze wszystko okazuje się zadziwiająco skuteczne!

W "Jestem twój" po raz kolejny - wcześniej w teatrze - bierzesz na warsztat sztukę Kanadyjki Judith Thompson. Rzecz dzieje się jednak w Polsce. Łatwo było to przełożyć?

- W wypadku dramatu "Jestem twój", rzeczy precyzyjnej i mądrej, procesu adaptacyjnego właściwie nie było, to jest prawie jeden do jeden przeniesione na grunt polski. Wreszcie mamy takie same problemy, są bogaci na strzeżonych osiedlach i biedni, którzy nie mają co do garnka włożyć, są ludzie tak skupieni na karierach, że kompletnie przestali odczuwać, gubią się i ponoszą klęski. I jest mnóstwo zwichniętych kosmetyczek oglądających tony seriali, których też już mamy pod dostatkiem. A wszystko to udało nam się wreszcie uzyskać dzięki naszemu ogromnemu progresowi, sukcesowi i demokracji. Staje się to oswojone i już zupełnie nasze.

Nie chcesz filmu wkładać w żadną szufladkę, to sam coś wygłoś - tzw. swobodną wypowiedź.

- Powiem coś, co może wzbudzić u ciebie uśmiech politowania, ale paradoksalnie, przy pozorach dość agresywnej i realistycznej formy, ten film jest bardziej jak poezja, jak wiersz o ludzkiej delikatności i bezradności. Trudno opowiedzieć, o czym on jest. Nie ma co wymieniać wątków, film jest miksem. Chcę, żeby przejmował, ale, żeby go ciężko było schwycić, okiełznać, sklasyfikować. Trzeba być podatnym na ten typ gry.

W twoich filmach jest dużo różnych postaci kobiet, pojawia się temat matki, macierzyństwa

- Strasznie interesuje mnie problem pierwotnego połączenia, instynktu. Ludzie są pogubieni, szukają priorytetów w życiu. Mam wrażenie, że często tracimy kontakt ze źródłem, z pierwotną energią, która nas niesie i nadaje sens, z nieodwracalnymi, podstawowymi prawami. Absolutnie wierzę, że coś takiego istnieje. Kobiety są tu dla mnie medium.

Można się przeciw temu poglądowi buntować, walczyć z nim, ale jest w nas wewnętrzna struna światła, energii, która nas prowadzi. Jeżeli zatracimy kontakt z tą energią, to zaczyna się proces wewnętrznego umierania, wyjaławiania emocjonalnego, zasuszania. On może być nieodczuwalny, ale się odbywa.

- Tak. Mam w ogóle poczucie, że mam problemy z prawdziwą miłością. Och, to tak głupio brzmi, wiem. Problem z serdecznym, głębokim, pozadyskusyjnym, bezwarunkowym, takim jak ptak śpiewa, połączeniem się ze światem i z drugim człowiekiem. Z pożywną, prawidłową, zgodną z trzecią zasadą termodynamiki Izaaka Newtona akcją polegającą na tym, że dajemy i dostajemy. Mam wrażenie, że jestem w pęcherzu, kokonie, skafandrze, kuli, która odcina mnie od wielu doznań.

Znacie się z Basią prawie od dziecka, wspólnie pracujecie, przenieśliście się na stałe z Cieszyna do Łodzi. Dlaczego tam?

- Szkoła filmowa była prężna, myślałem, że tam swobodnie będzie można robić filmy. Ważne było też poczucie bezpiecznej izolacji, które lubię, a którego nie ma np. w Warszawie.

Mówi się, że ze względu na szkołę filmową Łódź to najlepiej obfotografowane miasto w Polsce, wszyscy studenci robią tam "klimatyczne" etiudy w biednych dzielnicach, w obsikanych bramach.

- Do niedawna traktowałem Łódź instrumentalnie, miałem do niej niewdzięczny stosunek, nie odczuwałem potrzeby zanurzenia się. Mieszkam tam 20 lat i nie znam ulic. Przez lata samochodzik, tralala, z punktu A do punktu B, nie rozglądać się na boki. Powoli prawie wszyscy, którzy są związani z filmem, z mediami powyjeżdżali do Warszawy, Łódź towarzysko opustoszała.

I nagle jakieś dwa lata temu, nie wiem dlaczego, obudziła się we mnie potrzeba, żeby się zanurzyć, wejść głębiej, poczuć te bramy, tych pijaków, którzy w nich siedzą, to zniszczenie, wszystko to, co najsilniej na mnie działa. Zacząłem to robić.

Pamiętam zimowy obrazek: śnieg napadał, nieodśnieżone ulice, idzie babcia biednie ubrana, zgarbiona, która ma w reklamówce popiół z pieca i podsypuje go przed sobą, uszła parę kroków i znów posypuje, żeby się nie przewrócić. Na ile jej mogło tego popiołu starczyć? To są obrazy, które okupują wyobraźnię.

A przeszłość żydowska Łodzi? Łódzki cmentarz, na który wchodzi blokowisko, robi niesamowite wrażenie.

- W tym mieście jest coś intrygującego, niełatwego, ma ono w sobie demona, jest w pewnym sensie nawiedzone. Czuje się niepozałatwiane sprawy, toksyczne powietrze, obecność duchów, które czegoś od tego miasta chcą, nie pozwalają mu się przewietrzyć. Często coś, co mogłoby gdzie indziej się udać, w Łodzi się nie udaje.

Najpierw to poczułem, a potem znalazłem intelektualną figurę, odnalazłem burzę, którą to miasto przeżyło. Czuję jednocześnie, że Łódź stoi przed jakąś ogromną szansą, tajemniczym renesansem, który niebawem się rozpocznie.

Żydowskość? Nie jestem jakimś wybitnym filosemitą ani, broń Boże, antysemitą, jestem zafascynowany tą kulturą. Z tego zanurzenia w Łódź wziął się mój ostatni spektakl "Dybuk".

Większość spektakli reżyserujesz w łódzkim Teatrze im. Jaracza. Aktorzy z tego zespołu zagrali też w filmie "Jestem twój".

- Odpowiada mi atmosfera tego teatru, jego oddany zespół. Casting, czyli prawidłowe dobranie aktorów w sensie podatności na wcielenie się w postać, jest dla mnie czymś absolutnie krytycznym. Jeśli nastąpi omsknięcie, to owocuje ono tak daleko idącymi konsekwencjami, że może zrujnować całe przedsięwzięcie. To mnie blokuje, jestem ostrożny z pracą w innych teatrach, bo albo nie znam aktorów, albo mam poczucie, że w danym zespole nie ma takich, którzy byliby skłonni pójść za mną w tę przygodę.

Jaką przygodę?

- Kiedyś byłem apodyktyczny, uważałem, że reżyseria polega na tym, że ma się coś w sercu i w głowie i zmusza świat na zewnątrz, żeby ten świat z głowy odtworzył. W tej chwili jestem galaktyki od tego stanowiska. Interesuje mnie spotkanie z drugim człowiekiem, wymieszanie się energii. Jestem otwarty na poziomie energetycznym i czekam na odpowiedź, patrzymy razem, co z tego wynika, co się dzieje. Uwielbiam niewerbalne porozumienie na skróty, gotowość do emocjonalnej, twórczej awantury.

Często spotykam się z opiniami, że w moich przedstawieniach aktorzy zagrali wyjątkowo, intensywnie, że dotknęli nieznanych rejonów. Pomijając ich ogromny talent i predyspozycje, myślę, że oni są odważni, bo czują, że ja zrobiłbym to samo.

Fakt, byłeś też aktorem - w grupie teatralnej w Cieszynie.

- Od szkoły podstawowej chciałem być aktorem, wielkim, wspaniałym, oklaskiwanym przez cały naród, brałem udział akademiach, brylowałem w kabaretach, zagrywałem się jak stara szmata. Ludzie zakompleksieni często chcą być aktorami, bo wychodzi się na scenę i od razu jest wymierny aplauz. Przeszło mi, ale niespełnienie pozostało.

Chcesz iść z aktorami na całość, tak?

- Tak. Dotykać sytuacji krańcowych, wydobywać najbardziej oleiste, najczarniejsze, lepkie fluidy, to chyba najbardziej mnie fascynuje.

Dlaczego?

- Bo to jest terra incognita, której dotknięcie jest rodzajem katharsis, ukojenia. Ludzie czasem mówią, że robię przedstawienia niepozostawiające nadziei. To kwestia mechanizmu wewnętrznego, ja akurat mam taki, że potrzebuję wyrzucać pesymistyczne rzeczy z siebie. Robię to w sztuce, ale lubię oglądać, jak inni to wyrzucają. Czuję z nimi dziwną wspólnotę, która paradoksalnie dodaje otuchy, a nie dołuje.

Ostatnio coraz bardziej zaczynam jednak doceniać koncepcję dualu, kontrapunktu, film "Jestem twój" nie ocieka poetyckim tragizmem, jest tragikomiczny. W "Dybuku", przypowieści, legendzie z założenia powinno odczuwać się większy dystans.

Co ci to daje, osobiście?

- Egzorcyzmuje moje demony, udaje mi się wejść w stan, w którym mam silną wymianę energetyczną ze światem i z drugim człowiekiem. Nie jestem tym Mariuszkiem wiecznie zmartwionym, z siebie niezadowolonym, wszystko oceniającym, wiecznie pogrążonym w dziwnej zakwaszonej depresji, któremu nic nie smakuje i który musi sobie tłumaczyć, że dzisiaj jest ładna pogoda i to jest niewątpliwy plus. Jestem Mariuszem, który jest świeży, otwarty, spontaniczny i którego wszystko obchodzi. To jest rodzaj transu, ludzie biorą narkotyki, żeby to przeżyć, piją alkohol, ja jestem na swoim haju.

Czyli, mówiąc skrótowo, praca z aktorami jest terapią.

- Tak. Otwieraniem w sobie kanału, żeby coś tam z ciebie wyciekło. Inni powiedzą ci, że jestem osobą ekstrawertyczną, żywą, soczystą, dużo śmiejącą się, a ja często jestem półtrupem.

Oczywiście jest kilka osób, z którymi mam bezwarunkowy energetyczny kontakt, nie muszę myśleć, co mam robić. Kombinować, jak tu wydać z siebie resztki człowieczeństwa.

Basia?

- Barbara jest jedną z niewielu osób, które otwierają we mnie pozamykane kanały, jest dla mnie aniołem stróżem. Dałbym jej prywatny order od Boga, gdybym mógł, ona mnie niesie, uruchamia.

Uważam, że człowiek, który nie okazuje podstawowych objawów człowieczeństwa, powinien natychmiast zażyć kreta do udrażniania rur w płynie lub tabletkach i dać sobie spokój.

Co to jest to człowieczeństwo?

- Radość życia, bycia, naturalna dobroć, serdeczność, chęć pomocy, otwarcie na drugiego człowieka. I nie jest to wykalkulowane. Życie nie jest tylko syfem totalnym, ma też w sobie piękno, świat daje nam energię, którą powinniśmy umieć przyjmować, bo ona nas syci, karmi, powoduje, że jesteśmy lepsi i mamy trochę radości z pobytu na tym ziemskim łez padole.

Ja tego nie czuję i mam żal do bliżej nieokreślonego adresata, że mnie się to akurat przytrafiło. Mam poczucie, że coś mi zostało odebrane.

Zresztą nie wiem, może to jest złudzenie patetyczne - fajne sformułowanie, nie? chyba z psychologii - może ja cały czas żyję, robię filmy w tym złudzeniu patetycznym, że świat powinien być piękny, a ludzie wszystkich kochać. Kasia, stop, jeszcze chwila i będę mógł zostać świadkiem Jehowy, roznosić kolorowe gazetki z obrazem Raju.

No to stop.

- Jeszcze chwila. Uwaga! Teraz będzie banał. Jestem na etapie porządkowania swojego życia, oczekiwań, czyszczenia neurotycznych i niepotrzebnych złudzeń, które każdy egotyczny artysta ma. Myślę o życiu w bardziej harmonijny sposób, uznałem, że sam fakt, że tu jestem, jest wystarczającym powodem, żeby być. Nie muszę się obarczać zbyt wygórowanymi wymaganiami, jak dziecko ciągle coś sobie udowadniać.

Mówisz jak przegrany, a ciągle pracujesz, dostajesz nagrody.

- Tak, ale nienakarmione ego chciałoby o wiele więcej niż Złota Maska za jakieś tam przedstawienie, są jeszcze Złote Palmy w Cannes, moja droga, Nagrody Nobla i różne inne rzeczy, które można by ewentualnie, bo dlaczego by nie, dostać.

No więc to się już we mnie wyspokoiło. Nie cierpię już np. z tego powodu, że powinienem często robić filmy, a nie robię, żeby udowadniać światu i sobie, że jestem reżyserem wybitnym. Dawniej strasznie cierpiałem, co dwa tygodnie przymierzałem się do pisania nowego scenariusza, samosięzadręczałem. A teraz powiedziałem sobie: "Nie ma żadnej napinki, Mariuszku, zrobisz wtedy, kiedy zrobisz, i dziękuję bardzo". A jak nie zrobisz, to też dobrze.

Co się stało, że nagle jesteś spokojnym mędrcem. 48-letnim starcem jesteś? Mówiłeś, że śmierć Duszy cię sterapeutyzowała.

- Bo to prawda. Starcem to może jeszcze nie jestem, ale dojrzałym mężczyzną chyba tak. Cha, cha, cha!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji