Artykuły

Witajcie dyrdymały!

Prawdę powiedziawszy mocno się na tej premierze poirytowałem. Uspokoił mnie dopiero kogut, a właściwie tyleż kogut, co jego w dwóch trzecich wypierzony i przypieczony na wolnym ogniu zewłok - obraz kompletnej martwoty. Pod nim, w prawym dolnym rogu, widnieje nazwisko autora i tytuł powieści, według której popełniono w Teatrze Słowackiego spektakl - S. I. Witkiewicz, "Pożegnanie jesieni". Kogut i napisy tworzą okładkę programu, a zarazem model trzech rzeczy jednocześnie - sennych koszmarów, tautologii oraz, jako konsekwencji dwóch pierwszych, godnej szacunku autorefleksji twórców. Skoro tyle wiedzą - po cóż mam się unosić?

Diabeł nieporozumienia ukrywa się podobno w drobnostkach. W swoim "Pożegnaniu jesieni" Mikołaj Grabowski zdołał złamać tę zasadę. Owego diabełka można znaleźć u niego wszędzie - w ogóle, w szczególe oraz pomiędzy. Jeden z bohaterów "Upadków Bunga..." powiada, że "od genialności do trywialności il n'y a qu'un pas. Jest to ten krok, który ja robię zawsze". Co jednak dobre dla bohatera, jest samobójstwem dla reżysera i aktora, a podwójnym samobójstwem, gdy jednym, jak i drugim jest ta sama osoba - to nieszczęście przytrafiło się Grabowskiemu. Jako reżyser zgubił z Witkacego to, co zawsze w jego powieściach intrygowało najmocniej - całą sferę odautorskich monologów, niekończących się dygresji w tak przecież niepowtarzalny sposób sycących groteskową i schematyczną fabułę gorzkim i wciąż świeżym smakiem. Nie znalazł żadnego scenicznego odpowiednika dla najistotniejszych partii powieści - język teatru nie dorósł tym razem nawet do pięt skali narracji. Dwa różne media nigdzie się nie zazębiają. W takich patowych okolicznościach nie mogło być oczywiście mowy o jakiejkolwiek interpretacji Witkacowskich lęków i przepowiedni a o patrzeniu poprzez ich pryzmat na nasz dzisiejszy dzień nie można było nawet pomarzyć. Witkacy rzekłby zapewne, iż Grabowski potwornie się zblamował - to, co zapowiedział między wierszami w programie, okazało się płonną fanfaronadą. Nie podstawiono nam pod nos kolejnego bezlitosnego lustra Grabowskiego. Z Witkacego - "wieszcza" zrobił się jakiś Witkacy - "świerszcz" bzykający usypiająco w rytm nudnego taktu reżyserskich wiców i aktorskich grepsów. W tym momencie wystarczało zakupić i rozdać widzom dopiero co wydaną powieść, a nie byłoby dalszych nieporozumień.

Cóż bowiem, poza serią kolejnych pomyłek, miałoby wyniknąć z pomyłki zasadniczej? Nic. Tak więc posypały się, a wszystkie podporządkowane jednej jedynej zasadzie - pretensjonalnemu epatowaniu widza, robieniu z tata wariata. Czymże bowiem jest taka oto "metafizyk głębia". Miłosny kwartet: Atanazy, przyprószony siwizną, aczkolwiek wciąż postawny i pochopny duchowy dandys, Hela Bertz - równie słusznego wieku i wzrostu przeintelektualizowana Żydówka, gimnazjalista-książę Prepudrech oraz Zosia - mała szara myszka. I teraz tak - Prepudrech ma się tylko ku Heli, Atanazy ma się ku Zosi i ku Heli, Zosia tylko ku Atanazemu, zaś Hela idzie na całość - ma się kolejno ku: Atanazemu, Prepudrechowi, księdzu Wyprztykowi, szwedzkiej narciarzowi Tvardstrupowi oraz rewolucjoniście Tempe. Wobec tego gordyjskiego węzła nie może dziwić fakt, iż sprawy na scenie mają się coraz gorzej. Pierwsza krew leje się w pojedynku dandysa z księciem, druga - hen na połoninie popod lasem zimową porą - to podwójne samobójstwo Zosi. Zabijając się, zabija zarazem płód dziecka Atanazego. W końcu na tej samej połoninie ginie i sam niedoszły ojciec, bez pardonu rozstrzelany przez forpocztę Nowego Wspaniałego Świata. Kropkę nad "i" tego mrocznego romansidła stawia gimnazjalista - młody, więc skołowany całym tym bigosem, strzela do Heli, za co trafia, i słusznie, do kryminału. Jeszcze tylko w ostatnim zdaniu spektaklu Mikołaj Grabowski lojalnie uprzedzi, że będzie prał po mordach wszystkich, którzy bąkną, że nie jest dobrze, i nowatorskie odczytanie myśli Witkacego dobiegnie kresu. Trzeba przyznać, że przy okazji tego eksperymentu śmichów-chichów było co niemiara, bo i było z czego brać. Jakże tu boków nie zrywać, gdy grono dorosłych przecież ględzi bez litości i bez sensu o sztuce, religii i filozofii oraz o ich nieuchronnym upadku (przy czym nie da się tego słuchać, gdyż spora część tekstu w ogóle nie przekracza linii rampy!)? Jak nie szturchać sąsiada, gdy owe dywagacje pławią się w popojkach, narkotycznych seansikach, bezustannych - w myśl zasady Witkacego "tyle szczęścia, co w obłapce" - obłapkach, oraz, a jakże!, pasażach gołych dzierlatek w te i wewte? Jak nie rechotać, gdy okuta w gips Hela jednym ciosem zdrowej kończyny równa Atanazego z ziemią? Jak w końcu nie umrzeć ze śmiechu, gdy wszyscy w najlepsze szusują na scenie? Tak, tak! Po deskach Teatru Słowackiego przechadzał się już pies, dorodny kuc i chyba jeszcze jakiś drób, a teraz jeździ się tam na nartach! Czyż to może nie porwać Istnienia Poszczególnego? Najwięcej braw zebrała Iwona Bielska (Hela Bertz) oraz Marek Walczak - w konkurencji saneczkarskiej. Wtedy właśnie ogarnęła mnie nostalgia za dawnymi czasy. Kiedy to było, gdy Jan Kott jako recenzent mógł, o tak sobie, wstać i gwizdać ile dusza zapragnie? Kiedy to było i dlaczego nie wróci?

Całości owego niesłychanego fajerwerku złego smaku dopełnia aktorstwo, którego nie było, a jeżeli było, to rodem z Perzyńskiego i Rittnera, czyli kompletnie nie na miejscu. Jeden jedyny Mariusz Wojciechowski w roli neurotycznego księcia Łohoyskiego, narkomana i homoseksualisty, smutnego obrazu całości nie zmieni. Mikołaj Grabowski w swoim Atanazym miotał się bezradnie pomiędzy wspomnieniami samego siebie z "Trans-Atlantyku" i Schaefferów, natomiast Iwona Bielska z demonizmu miała tyle, ile demonicznej umiejętności usypiania - przynajmniej mojej skromnej osoby. Skoro tylko tyle da się powiedzieć o głównych bohaterach tego romansu, to cóż dopiero mówić o zgodnie wtórującej reszcie?

Z moim martwym kogutem pod pachą wytrwałem do ostatniej kurtyny, szczerze żałując, że już nic biedak nie może. A przecież kiedyś, w czasie sabatów czarownic, te mądre ptaki miały dawać znak pianiem, że czas uciekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji