Artykuły

Pokazać się - i zniknąć

Premiera "Wilka stepowego" według powieści Hermana Hesse, pochodzącej zresztą z roku 1927, przypomniała dawne dobre czasy Teatru Telewizji. Czasy, kiedy na poniedziałkowy wieczór wręcz się czekało, bo tylokrotnie przynosił on prawdziwe wydarzenia artystyczne... Dziś, niepostrzeżenie, takie oczekiwania odeszły w niepamięć: jak nie powtórki, to przypadkowe, bez przekonania wykonane widowiska teatralne opanowały szklany ekran. I niech się nikt nie tłumaczy brakiem pieniędzy, jeśli są one w kinematografii na 40 filmów fabularnych rocznie (które potem nawet do kina nie trafiają, bo żaden dystrybutor nie chce ich kupić, wpadają więc do programu TV, by po jednej emisji wylądować w archiwum.

Całkiem po prostu: telewizyjne widowisko teatralne jest mniejszym ryzykiem artystycznym, bo operuje w oparciu o pewny, sprawdzony materiał literacki - a co zrobi reżyser filmowy ze scenariuszem, tego nikt nie może przewidzieć. Istnieje też możliwość oparcia się o sprawdzone spektakle teatrów, także pozawarszawskich (łatano tym program zwykle w czasie wakacji, traktując taki materiał jak śmieci) - jeśli już na coś własnego zdobyć się nie można. Jednym słowem: permanentny kryzys teatru poniedziałkowego nie daje się niczym usprawiedliwić.

Dajmy jednak spokój narzekaniom, nie na miejscu w momencie, gdy akurat zobaczyliśmy spektakl wybitny. Przede wszystkim należałoby go obdarzyć jednym komplementem: intrygujący. Reżyserka młodego pokolenia, Teresa Kotlarczyk, postawiła przede wszystkim na to, by widza zmusić do poszukiwania podtekstów, głębszych znaczeń - a choćby i wyjaśnień fabularnego układu, niezwykłego postępowania bohaterów. Dopiero z tego miała się wyłonić problematyka psychologiczna, a nawet więcej: myśl o filozofii życia. Reżyserka zrozumiała - rzadka cecha - jak ważny jest spokój, nawet powolność narracji, bo właśnie umożliwia refleksję, zastanowienie się widza i nad sobą, i nad losem bohaterów. Wytresowani przez nawałę kryminałów, sensacji - odzwyczailiśmy się od takiego tempa, uważamy, że zawsze jest dobrze, jeśli na ekranie wszystko szybko miga, jeśli szybkość akcji jest imponująca. Tylko że to nie recepta na każdą okazję - gwałtowne tempo nie zastąpi innych walorów.

Zapewne, wielu widzów takiej argumentacji nie przyjmie. Część powie, że spektakl był pretensjonalny aż do kabotynizmu (prawdę powiedziawszy, do tej przepaści było niedaleko, ale reżyserka najwyraźniej miała tego świadomość, postanowiła jednak zagrać o całą stawkę i wygrała). Część widzów - i to znaczna - zniecierpliwi się stylem tego widowiska, wymaga ono bowiem pewnego nastawienia psychicznego i pewnego przygotowania na bodźce odmienne od tych, do których odbiorca telewizyjny przywykł.

Właśnie dlatego od lat w naszej telewizji| kultywuje się zwyczaj poprzedzania spektakli teatru poniedziałkowego (a także niektórych serii filmowych, że przypomnimy tylko popisy panów Kałużyńskiego i Raczka). I bardzo słusznie! To w sferze teorii, bowiem z praktyką jest znacznie gorzej. Wprowadzenie takie musi spełniaj kilka zadań jednocześnie - musi więc być atrakcyjne, żywe i przystępne, a zarazem musi nieść ze sobą pewien ciężar intelektualny, bo gdyby tego nie było| to po co?...

Niestety, występ Michała Komara nie spełniał praktycznie żadnego z tych celów. Widz odnosił wrażenie, że przystojny blondyn za jedyne swoje zadanie uznał "danie twarzy" i wykonanie jakiegoś konferansjerskiego pół-żarciku. Trudno przyjąć, że dopomoże to w jakimkolwiek stopniu nieprzygotowanemu widzowi w zrozumieniu sensu spektaklu, albo przynajmniej - to równie ważne! - w zajęciu odpowiedniej postawy wobec tego, co za chwilę zobaczy. Przez chwilę poruszyliśmy się w fotelach z zainteresowaniem, gdy prelegent powiedział, że nie wypełni roli kogoś zachęcającego do oglądania spektaklu (ciekawe to by było, i owszem, gdyby skrytykował spektakl, podjął z nim polemikę - oryginalne i inspirujące). Niestety, okazało się, że to też tylko konferansjerski żarcik.

W przeszłości różnie bywało. Prelekcje Jerzego Koeniga bywały nudnawe, trochę napuszone, ale konsekwentne. Wystąpienia nieżyjącego już Stefana Treugutta wspominane są przez widzów życzliwie nie tylko dzięki sympatycznemu stylowi bycia tego krytyka i historyka teatru, lecz zapewne przede wszystkim dzięki temu, że podsuwał on swoje sugestie (myśli, refleksje, wiedzę wreszcie) w sposób dyskretnie, nienachalny. Można to, zapewne, robić różnie - nie zapominając jednak, że to tu idzie o coś na serio, w typie, nie bójmy się czasem takiego słowa, nauczycielskim. Bowiem "nauczycielski" nie musi znaczyć belferski czy nieatrakcyjny. Przypomnijmy sobie swoje lata szkolne...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji