Artykuły

Milczenie Mrożka

Odkąd wyjechał do Nicei, na pytania, co tam robi, SŁAWOMIR MROŻEK odpowiada: "Nic nie robię! Siedzę sobie i patrzę".

Klawisze z literami wciąż są w tym samym miejscu. Pierwsza po lewej stronie to "Q", dalej lecą: "W", "E", "R", "T", "Y" itd. Jako ostatnia w trzecim rzędzie znajduje się "M" - tuż obok przecinka. To znaczy, że nic się nie zmieniło. Ale w pamięci nie ma już umiejętności posługiwania się tym narzędziem. Najpierw trzeba na nowo odkryć, jak się trzyma ołówek, spróbować postawić pierwsze kreski, rozruszać nadgarstek.

Gdy to się stało, Sławomir Mrożek siedział przy stole i pisał. Nie pamięta już co, ale raczej ręcznie. Było niedzielne przedpołudnie 15 maja 2002 roku. W Krakowie wiosenne słońce, bezchmurne niebo, miejski spokój. Miał wówczas 72 lata i renomę jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy polskich, o ile nie światowych. Jako ceniony prozaik, dramatopisarz i rysownik bywał wymieniany wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Miał na koncie setki opowiadań i sztuk teatralnych.

W krótkiej chwili wszystko to stało się nieważne.

Człowiek, który traci mowę

Składana mapa Europy dla dzieci do siedmiu lat. To był jeden z przedmiotów, jaki podtykała mu żona, gdy zaczął do siebie dochodzić w szpitalu. Nie od razu udało mu się nadać Staremu Kontynentowi właściwy kształt. Układał też klocki, klaskał w ręce, powoli liczył od jednego do dziesięciu, a czasem też od dziesięciu do jednego, ale tylko wtedy, gdy miał dobry dzień. W odpowiedzi na usłużną krzątaninę personelu grzecznie się uśmiechał. Zawsze był małomówny, z początku nie przyszło mu nawet do głowy, że nie potrafi powiedzieć: "dziękuję".

- Człowiek, który traci mowę, staje nagle nad przepaścią - wyjaśnia logopeda Beata Mikołajko, która przez pięć lat prowadziła terapię Mrożka. - Gdy kończy się dzieciństwo i przestajemy się posługiwać przede wszystkim gestem, komunikacja werbalna zostaje naszym podstawowym narzędziem do codziennego życia. Bez niej czujemy się bezradni. A u wybitnego pisarza świadomość tego, co zostało utracone, musi być jeszcze dotkliwsza. Jak to nieładnie mówią: upadek z wysokiego konia dużo bardziej boli.

Mrożek: "Pisałem od dwudziestego roku życia. Pisanie było jedynym zawodem, który wykonywałem w miarę dobrze".

Nieudane samobójstwo

Po raz pierwszy spotykają się u niego w domu. Teren zostaje wybrany starannie - on musi czuć się na nim bezpiecznie. W prowadzonej z początku po angielsku rozmowie uczestniczy żona - Meksykanka Susana Osorio. Potem zostają sami. Idą do sąsiedniego pokoju, oglądają fotografie, otwierają książki na chybił trafił. Mikołajko próbuje się dowiedzieć, na czym stoi, nie wywołując u pacjenta poczucia, że jest właśnie wnikliwie badany. Opowiada mu o swoim dziecku, a mimochodem pyta, która godzina. Pod pozorem szukania terminu na kolejną wizytę wertuje kalendarz. Te zabiegi pozwolą jej się zorientować, że Mrożek ma problem z określeniem czasu.

Na koniec pyta go, czy chce współpracować. Pisarz w ciągu 15 sekund odpowiada, że tak. Terapeutka każe mu się jednak zastanowić jeszcze do dnia następnego. Bez zdecydowanej chęci ze strony pacjenta nic z tego nie będzie. Aby wyniósł coś z ich pierwszego spotkania, kilkakrotnie powtarza mu swoje nazwisko, skłaniając tym samym do ćwiczeń w zapamiętywaniu. Wspólnie próbują je zapisać. Na razie - koślawo.

Litery, które śnią się Mrożkowi w grudniu 2003 roku, gdy przebywa przez chwilę we Francji, są natomiast bardzo wyraźne. Zostały wypisane na komputerze na urzędowym druku i układają się w jego imię i nazwisko. Głos znikąd mówi mu, że z tym dokumentem ma się udać w podróż. Po przybyciu na miejsce przedstawi papier władzom. Te zrobią, czego tylko zażąda, ale pod warunkiem, że od tej pory będzie używał wyłącznie nowego nazwiska: Baltazar.

Taki tytuł ma nosić autobiografia, którą w ramach terapii napisze Mrożek. Na jednej z pierwszych stron znajdą się słowa: "Dnia 15 maja 2002 roku przeżyłem udar mózgu, którego wynikiem była afazja. Afazja jest to częściowa lub całkowita utrata zdolności posługiwania się językiem, spowodowana uszkodzeniem niektórych struktur mózgowych".

- Mrożek nigdy nie mitologizował afazji - zaznacza Andrzej Nowakowski, polonista i fotograf, autor albumu z portretami pisarza. - Nie przedstawiał tego dramatycznie, w związku z czym to było dramatyczne. Przyznawał jednak, że wszystko zaczęło się od nowa. Widziałem, jak dochodził do sprawności mówienia, to było coś szalenie wzruszającego. Walczył z własną niemożnością w sposób niesłychanie profesjonalny. Widać było, że wykonuje na aparacie gębowym skomplikowane czynności, by wydobyć z siebie słowo, choć był niesłychanie przy tym czujny i starał się nie dać nic po sobie poznać.

Mrożek: "Podziałała na mnie [afazja] jak samobójstwo, które się nie udało, ale pozostawiło nieznaczne ślady i nie można już ich usunąć. Ale ja, zmieniając nazwisko i podpisując się Baltazar , przyznaję się otwarcie do niedoskonałości. Odtąd nie można mnie chwalić ani ganić za nic, co napisałem przed afazją, ponieważ tamten człowiek nie istnieje".

Powiedz: "te-le-wi-zor"

Pierwsze zadanie w ramach terapii? Pokonać załamanie. Na początku zawsze jest depresja. Pacjent wszystko neguje, nie wierzy w siebie ani w otoczenie. By ruszyć z miejsca, musi zaakceptować swój stan.

- Starałam się go nie przestraszyć ogromem pracy, jaką mamy do wykonania - opowiada Mikołajko. - Proszę mi wierzyć, że każdy pacjent chce wiedzieć: w jakim stopniu zostanie wyprowadzony, kiedy (najlepiej podać datę i godzinę), czy będzie dokładnie tak samo czytał, mówił i pisał jak wcześniej. Tymczasem afazja zawsze zostawia ślady, jak zresztą każda dysfunkcja centralnego układu nerwowego. Trzeba po niej ustawić się na nowo. Pogodzić z tym, że potrafimy zrobić to samo, ale troszkę inaczej.

Gdy uda się przełamać depresję, trzeba schować dumę do kieszeni. Większość pomocy logopedycznych powstaje z myślą o dzieciach. Infantylne obrazki zwykle irytują dorosłych. Ale Mrożek ma w sobie pokorę i upór.

Każdego dnia osiąga jakiś mały cel. Uczy się rozpoznawać, gdzie jest prawo, a gdzie lewo, opisać krótkim zdaniem zdjęcie, dostrzec na nim szczegół. Początkowo unika rozmów telefonicznych. Są bardzo trudne, nie można się posiłkować gestem.

- Nad podstawami pracowaliśmy ze dwa lata - mówi Mikołajko. - Oglądanie filmów, chodzenie na spacery, rozmowy. Nawet po kilka godzin dziennie. Musieliśmy odbudować zasób słów. Nie wolno zapominać o tym, że osoba dotknięta afazją, mimo że nie potrafi precyzyjnie zwerbalizować swoich myśli, myśleć nie przestaje! Ma także znacznie wyostrzone zmysły i wrażliwość. Na tym oparliśmy na początku terapię. Zaczęliśmy od powtarzania i nazywania wszystkiego, co bliskie i ważne dla pacjenta. Słowa trzeba było wydobyć z jego wnętrza. Ludziom się wydaje, że logoterapeuta ma jakieś czarodziejskie różdżki i zna magiczne zaklęcia. Nic z tego. Terapia to codzienna, katorżnicza praca.

- Byłem w tym pokoju, w którym zwykle ćwiczył - wspomina Nowakowski. - Prawie pusty, na środku tylko materac, wokół parę przedmiotów. I w tej scenerii po kilka godzin z terapeutką każdego dnia. Pytam go, jak to można wytrzymać, a on mi na to: "A bo ona jest ładna".

Po przeszło 30 latach na emigracji Mrożek znał bardzo dobrze kilka języków. Ten atut staje się nagle kłopotem. Podczas spotkań z przyjaciółmi zdarza się, że zaczyna zdanie po hiszpańsku, po nim następuje środek po angielsku, a koniec - po francusku. Na wstępie często rzuca spójnik przeciwstawny "pero" (rodzaj naszego "ale"). Dodatkowe komplikacje wprowadza żona. Zawsze była mu oddana i pomocna, jednak nie zna polskiego. Mikołajko namawia ją, żeby używała tylko angielskiego, by jakoś ograniczyć tę wieżę Babel.

Gdy po dwóch latach udaje się opanować podstawy, trzeba znaleźć jakiś cel. A co może być celem dla pisarza, jeśli nie pisanie?

Mrożek: "Mimo wszystko coś było romantycznego (i jest) w moim do niego podejściu.

Właśnie pisanie nie tyle ma być aktywnością, ile wydarzeniem. Od razu powiem: czym pisanie staje się w trakcie pisania, to już jest jego rzecz, chodzi o jego początek, o frontalne zaatakowanie problemu, o myślenie o nim przed i podczas jego procesu".

Najpierw jest pisanie krótkich opowiadanek na różne tematy, o których danego dnia mowa podczas terapii (np. o obejrzanym filmie). Każde z nich chowane jest do szuflady, a po jakimś czasie Mrożek dostaje je z powrotem, by sam mógł znaleźć błędy. Taka dokumentacja progresu.

Jeszcze podczas pracy na zdjęciach starał się opowiadać o swojej rodzinie. Ponieważ wspomnienia odżyły, dochodzi w końcu do wniosku, że najchętniej toby napisał autobiografię.

- Trwało to miesiące - opowiada Mikołajko. - Powstawały kolejne strony pełne różnych błędów: składniowych, interpunkcyjnych, stylistycznych. Te rzeczy absolutnie nie nadawały się do czytania przez osoby postronne, miały wartość czysto terapeutyczną. Tak sobie to pisaliśmy, aż pan Mrożek postanowił tę autobiografię wydać. Wtedy poprzeczka została podniesiona. Każda strona wymagała przepracowania. Czasem nad jedną siedzieliśmy w nieskończoność, bo pan Mrożek sam musiał podejmować decyzję: znaleźć powtórzenia, niezgrabne zwroty, wyszukać coś w słowniku. Udało się, choć ta książka pewnie wciąż pozostawia wiele do życzenia.

- Byłam przeciwna komentarzowi, w którym Mrożek wyjaśnia, że "Baltazar" powstał jako ćwiczenie - mówi Anna Zaremba-Michalska, prezes Wydawnictwa Literackiego. - Ta autobiografia jest na tyle dobra, autentyczna, szczera, że broni się sama. Powrót do pisania Mrożek uważał za swój obowiązek. On ma głęboką świadomość tego, że jest pisarzem. Był i jest bardzo obowiązkowy. Chciał dać swe ostatnie słowo, wówczas stał się nim "Baltazar".

Jak on to, cholera, robi?

Ale czy tak naprawdę Mrożek po afazji się zmienił?

- Nie sądzę, choć nie znałem go wcześniej - odpowiada Nowakowski. - Musiał mieć w sobie już dawno pewien rodzaj sceptycyzmu, który w nim narastał i narasta ciągle. I już wcześniej dystansował się wobec czegoś, co się nazywa - niezbyt precyzyjnie - polskim zaściankiem. Jego literatura opiera się na takim dystansie do samego siebie, że to coś niebywałego. Czasem po dobrym winku mówił do mnie ze złośliwym uśmieszkiem: "Wie pan, przychodzą do mnie tacy różni, i tak kombinują: jak ja to, cholera, robię?".

Mrożek: "Niektóre rzeczy ogólnie odczuwam wcześniej niż masa, co naturalne, bo od tego jestem tak zwanym artystą. (Słowo ma posmak gumy do żucia, wielokrotnie wyplutej i znowu żutej)".

Nowakowski dokonał rzeczy niemożliwej. Przez trzy lata chodził za Mrożkiem krok w krok i robił mu zdjęcia, czego pisarz zawsze serdecznie nie znosił. Podobnie jak i zbyt bliskiego dopuszczania ludzi do siebie. - Znamy się i przyjaźnimy od dawna, a ciągle jest dla mnie tajemnicą - przyznaje Zaremba-Michalska. - Mrożek ma bardzo silny mechanizm obronny przed światem zewnętrznym. Został tak wyposażony od początku albo sam go zbudował. Miał w sobie tyle wątpliwości, pytań, refleksji, że musiał otoczyć się szańcem. Obraz Mrożka mruka to często także kamuflaż. Chodzi o to, by za wcześnie nie zaangażować się w coś, co potem się okaże tylko zbytecznym obciążeniem.

Powstał album. Ale jakim kosztem! Przed każdym spotkaniem Nowakowski drżał ze strachu. Jako polonista został wychowany w atencji do pisarza. Nie pomagał też mrukliwy charakter Mrożka. - Jak miałem zadzwonić do niego, co to się działo! - wspomina. - Mamrotałem, że może udałoby nam się spotkać jutro, może o piątej rano pod pomnikiem. Odpowiadał zimno: "Sprawdzę w kalendarzyku". Następowała chwila ciszy, choć żadnego kalendarzyka oczywiście nie było. W końcu mówił: "Dobrze, będę punktualnie".

Umawiali się zawsze bardzo wcześnie rano, gdy było niemal całkiem pusto, a słońce dopiero wschodziło. Nowakowski się zastanawiał: "Dlaczego on przystaje na tę godzinę piątą rano?". Aż zrozumiał - wtedy nie ma ludzi.

Po Rynku Głównym chodzili, gdy stała na nim wystawa rzeźb Igora Mitoraja. Mrożek zaciągnął swego portrecistę pod pomnik Adama Mickiewicza, jeden z najważniejszych pomników w Polsce, i powiedział: - Niech pan zobaczy, jakie to jest dziadostwo!

W Bibliotece Jagiellońskiej spotkali się w nocy. Ciemna, pusta sala, Mrożek przy lampce z "Fantazym". Podobno - rzadkość - ryczał ze śmiechu. Z całej naszej romantycznej tradycji.

- Słyszałem go też, jak śpiewa - zdradza Nowakowski. - To były takie rzadkie momenty, które przełamywały dominujący mimo wszystko obraz Mrożka autystycznego. Przeważnie jednak milczał, był wyobcowany. Pamiętam organizowane przez Susanę spotkania towarzyskie, na których było widać, że im więcej jest ludzi, tym bardziej jest sam.

Następowały też chwile pęknięcia innego rodzaju. Nowakowski wiedział wtedy, że dalej się posunąć nie może. - Pewnego razu o godz. 5.30 na Błoniach miło nam się rozmawia, dobrze pracuje, piękna sceneria, lekki przymrozek - opowiada fotograf. - Zatem pytam: "Może by pan tam poszedł tą ścieżką". Mrożek: "Dokąd mam pójść? Proszę mi powiedzieć dokładnie". Już czułem, że będą jaja, pokazuję, że może tam. Mrożek: "Nie. Tam nie pójdę". "To może do połowy?". "Dobrze. Do połowy pójdę".

Innym razem rozmawiali w samochodzie o literaturze. Nowakowski produkował się na temat Ryszarda Kapuścińskiego - w rozległym opisie odmalował jego popularność na świecie, wspomniał o zagranicznych targach książki, na których byli wspólnie. Mrożek wysłuchał grzecznie do końca i rzucił z kamienną twarzą: "Zawsze miał chytre oczka". Cały komentarz. Nowakowski zaczął wobec tego tyrady o Adamie Zagajewskim - że być może przyszły noblista. Mrożek na to spokojnie: "Zawsze się o to starał".

Jedno zdanie, a odbiera możliwość dyskusji.

- O polityce nie był już w stanie rozmawiać - mówi Nowakowski. - Gdy tylko mimochodem pojawiał się ten temat, widać było, że się czuje, jakby miał włożyć ręce do szamba. Odrzucało go to po prostu.

- Pan Mrożek to osoba niezwykle skromna - uważa Mikołajko. - Często podkreślał, że nie uważa się za nikogo nadzwyczajnego. Nigdy nie twierdził, że jest nieomylny. Wolał słuchać, niż mówić - to jego ulubiony sposób dialogu.

Mrożek: "A ja niestety wiem, że mam rację. Wiem, że nie jestem wielkim pisarzem, i nie udaję, że nim jestem, ale wiem, że mam niezawodną - przerażająco czasami - intuicję historyczną, wyczucie czasów i tego, co ogólne, co wspólne. Wiem, to już stwierdzone w przeszłości, w moim losie prywatnym i w moim pisaniu".

Zawsze uważał, by za bardzo się nie zbliżać do ludzi. - Gdy ktoś z nim rozmawia, on odruchowo się cofa - przyznaje Nowakowski. - Każdy ma taki swój bezpieczny teren wokół siebie, a on ma wyjątkowo rozległy. Istnieje coś takiego jak skłonność do akceptowania człowieka lub nie w ułamku sekundy. Mrożek to też ma. Mnie się udało, ale wiele osób odbiło się od niego jak od ściany.

Krążą o tym anegdoty. Na przykład jak Maciej Englert obskakiwał go przed jednym z wyreżyserowanych przez siebie spektakli, posadził w pierwszym rzędzie i podjął próby zabawienia rozmową. Mrożek spojrzał na niego ze zdziwieniem i zapytał: "Przepraszam, a kim pan jest?". Kiedy indziej obskoczyły go na przyjęciu panie. Najpierw zalały potokiem słów, aż wreszcie zamilkły w oczekiwaniu na odpowiedź. On na to grzecznie: "Do widzenia". Odwrócił się i wyszedł.

- Twórczość Mrożka skrzy się inteligencją, dowcipem, przewrotnością - przypomina aktor Jerzy Stuhr. - Bardzo często tak bywa, że sztuka w twórcy wyzwala tę odwagę, której w życiu on nie ma. To takie terapeutyczne działanie. Sławkowi Mrożkowi twórczość jest bez wątpienia potrzebna do pełnego wyrażania siebie.

Stuhr stanął z Mrożkiem po raz pierwszy twarzą w twarz w garderobie Teatru Kameralnego, gdy ten przyjechał na zaproszenie Żuka Opalskiego zobaczyć wystawianych tam "Emigrantów". Spektakl grany był już od kilku lat, aktorzy popadli nieco w rutynę, więc przed wizytą autora dopadła ich nagła trema. Odreagowali ją brutalnie, miotając się po garderobie i pokrzykując: "Co nam tu autor będzie? My wiemy sami, jak grać!".

- A potem Mrożek przyszedł do garderoby - jak zwykle małomówny, w zasadzie milczący - wspomina Stuhr. - I po dłuższej ciszy wreszcie wydukał z siebie powoli, że widział wiele inscenizacji tej sztuki na świecie, a to chyba jest najlepsza. Jestem wychowany w duchu teatru autora i już się nie zmienię. Gdy on to tak wydukał pod nosem, wiedziałem, że Pana Boga złapałem za nogi!

Mam mechanicznego kotka

Po "Baltazarze" Mrożek przestał pisać. Od kilku lat wydaje tomy korespondencji, teraz przyszła kolej na "Dziennik". - Tendencję do stopniowego zamilknięcia widziałam u niego już przed chorobą - uważa Anna Zaremba-Michalska z Wydawnictwa Literackiego. - On sam od wielu lat twierdzi, że powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. Doszedł do takiego punktu w życiu.

- Sprawia wrażenie, że chciałby mieć święty spokój, zakończyć wszystko - dodaje Nowakowski. - Odkąd wyjechał do Nicei, na pytania, co tam robi, zwykł odpowiadać: "Nic nie robię! Siedzę sobie i patrzę".

Mrożek: "My sobie możemy wymyślać to i owo, ale czasem mi się zdaje, że jesteśmy sprężynami, które raz nakręcone się rozkręcają. Będą się tak rozkręcały aż do końca, niezależnie od tego, co o tym sądzimy. Mam mechanicznego kotka nakręcanego na kluczyk. Kiedy mu nakręcę sprężynę, kotek biega i baraszkuje. Gdyby mnie zapytał o sens, powiedziałbym mu tylko: Oj, kotku, kotku ".

*** Cytaty ze Sławomira Mrożka pochodzą z książek "Dziennik. 1962-1969", "Baltazar", "Mrożek - Skalmowski. Listy 1970-2003".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji