Artykuły

Wynalazek Cwojdzińskiego

Nowa sztuka Antoniego Cwojdzińskiego, wystawiona na kameralnej scenie londyńskiego "Ogniska", jest udanym, przyjemnym spotkaniem z dawnymi znajomymi. Odnaleźliśmy autora, poznanego przy sposobności jednego z najlepszych przedwojennych debiutów komediowych, znów zjawiła się na scenie aktorka o pociągającym zacięciu charakterystycznym i wyraźnym zmyśle humoru, Tola Korian, a Jerzy Kawka, który w poszukiwaniu uczciwej roli ciągle wraca przez morze ze Szwecji do Anglii, rzeczywiście znalazł rolę wartą zagrania. Co prawda "Hipnoza" nie jest sztuką bardzo ambitną: autor tym razem dobrze się czuje w obrazku środowiskowym, w szkicu z życia inteligencji emigracyjnej w Stanach Zjednoczonych i w odsłanianiu jej stanów neurotycznych. Ale jest to dobra robota teatralna, dużo szczęśliwej inwencji, trzy pomysłowe akty i wszystko akurat skrojone dla bawiącej się publiczności, która gorąco oklaskuje ten ostatni "science-drama" Cwojdzińskiego.

Powtórzył on teraz w "Hipnozie" swój przedwojenny wynalazek i raz jeszcze związał akcję sztuki z popularnym wykładem teorii naukowej o jakiej ludzie chętnie mówią a nie bardzo są pewni na czym ona właściwie polega. Urządził więc, jak dawniej, jednoosobowy odczyt z dwuosobową demonstracją. Bo chociaż telefon często brzęczy, włączając w całą awanturę narzeczonego pacjentki (także lekarz) i jeszcze jednego psychologa, na scenie mamy absolutne minimum tego co potrzebne do miłości, zazdrości i medycyny: lekarz - pacjentka, on - ona, biurko - tapczan. Między tymi dwoma meblami rozciąga się doświadczalne laboratorium psychosomatyki. Co więcej, pokaz leczenia hipnozą, nie tylko ułatwił autorowi żarliwą apologię tezy o wpływach stanu psychicznego na stan ciała, lecz jeszcze pozwolił mu na rzecz najważniejszą, na nagły zwrot akcji przerzucający kulminacyjną scenę sztuki w przyszłość.

Po różnych oporach i walkach pierwiastka męskiego z kobiecym pacjentka doktora Jana, pani Rena, znana aktorka i śpiewaczka, niegdyś ulubienica Warszawy, wpada w sen hipnotyczny, i jej gorączkowy "striptease:" podświadomości wciąga aktorski duet i publiczność w dawny świat, w dawne życie, w świetny okres polskiego teatru. Odtąd sprawa rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, w przetasowaniu wyblakłej rzeczywistości i barwnych wspomnień, przeszłości i teraźniejszości, przyczyn i skutków, prawdy i pozorów. Ten właśnie kontrast między zewnętrznym przystosowaniem się do odimiennego życia po wojnie a ciągłym instynktownym protestem przeciw wytrwałej, świadomej amputacji wewnętrznej stanowi o napięciu sztuki.

Drugi akt komedii Cwojdzińskiego jest pod tym względem prawdziwym odkryciem teatralnym, doskonałym udramatyzowaniem powrotu w przeszłość, słowem - trafieniem na złotą żyłę. I jakaż szkoda że nie prowadził to do niczego więcej poza konwencjonalnym padnięciami sobie w objęcia i zaspokojeniem tęsknoty za pełniejszym bytem przez podzielenie walizek i tapczana z lekarzem, który także pamięta dawnie czasy.

Naturalnie strona popularyzacyjno-naukowa głównie spełnia zadanie katalizatora umożliwiającego odpowiednią, reakcję, poruszenie chemii uczuć. Eksperymenty, zabawa w "zaśnie - nie zaśnie", starcie pioniera psychosomatyki z lekarskim konserwatyzmem są jedynie zewnętrzną ramą komedii, pretekstem do urządzenia seansu hipnotycznego nie tyle dla pani Reny, co dla całej sali. Dopiero pokazanie że przeszłość bywa ważniejsza, bo potrafi rządzić teraźniejszością, jest istotą rzeczy. Można się wyrwać z tego co jest, nie można uciec od tego co było.

Toteż właściwy wydźwięk komedii zależy od działania jej szyfru uczuciowego, od podatności, na lubczyk wydestylowany z wszystkich dawnych premier i wzruszeń teatralnych.

Ten sam dialog, ta sama popisowa scena drugiego aktu w której uśpiona artystka wraca do dawnych tryumfów, rozegrane przed publicznością która nigdy nie wsłuchiwała się z bijącym sercem w legendy o krakowskiej prapremierze "Wesela", nie wzrastała razem z rozwojem szyfmanowskiego Teatru Polskiego, nie oglądała w "Przepióreczce" Osterwy, zwiędną i skurczą się do komicznej awantury w gabinecie lekarza, hipnotyzera. Z błyskotliwej syntezy polskiego teatru, nagle wyczarowanej przez autora i Tolę Korian, zostanie wtedy tylko erotyczne qui pro quo w gabinecie lekarskim.

Zaczęło się od przyjęcia zaręczynowego. Głośna aktorka przedwojennej Warszawy, świeżo zaręczona z lekarzem, dla którego "choroba - to skarb" niczego nie mogła zaśpiewać na szumnych zaręczynach i bardzo przykro obniżyła snobistyczną wartość zapowiedzianego nabytku swego przyszłego męża. Śpiewaczka z niemotą może co najwyżej pokazywać stare afisze teatralne. Kiedy pani Rena próbowała otworzyć usta do śpiewu, chwytał ją w gardle kurcz jak przy płaczu. Rozpacz, występy pod znakiem zapytania, i perspektywa że narzeczony, dumny ze zdobycia "gwiazdy" nie otrzyma pełnej wartości za swoje pieniądze. Oczywiście dolary są konkretem, "stanięciem na ziemi", a scena polska w Ameryce jest prawie fikcją. Pani Rena zatęskniła w końcu za tym żeby przestać bujać w obłokach i zetknąć się z mocnym gruntem, pokrytym puszystym dywanem. Trudność, że narzeczony chciał ozdoby dla swego salonu, a nie dla rocznic narodowych, i sprzeciwiał się pogoni za występami po całej polonii.

Pani Rena nie chciała zrezygnować i szukała ratunku. Kiedy nie pomogły tradycyjne kuracje, zwróciła się do lekarza stosującego hipnozę. Tam dowiedziała się że jej nagła dolegliwość jest chorobą psychosomatyczną, wyładowaniem napięcia psychicznego w napięciu fizycznym i zaburzeniach funkcjonalnych. Typowa aktorska i śpiewacza impotencja.

Psycholog, znacznie przy tymi młodszy od jej znakomitego narzeczonego, wprowadza ją w trans hipnotyczny. Normalne poszukiwanie źródeł urazu wywołującego zaburzenia fizjologiczne bez zmian organicznych, a więc cofanie się do młodości, do dzieciństwa, szperanie po zakamarkach z osobistymi sekretami. Ale kiedy doktór Jan uporczywie dopytuje się o matkę, o dom, pacjentka mówi wyłącznie o teatrze. Byle słowo zaczyna łańcuszek skojarzeń zawsze prowadzący do teatru, do tekstu dawnej roli, a nie ,,tekstu" życia. Chyba że życiem jest właśnie teatr. Pytania lekarza prowokują wybuchy piosenek, deklamacji, sprowadzają na scenę Smugoniową z "Przepióreczki" i Nike z "Nocy listopadowej". Tradycyjne pytanie psychologa o matkę ożywia nagle małą Isię z "Wesela", bo matka też była na scenie i pani Rena, jako dziecko, grała przy niej. Toteż kara, wymierzona przez podświadomość za próbę zerwania z teatrem, za zbrodnię zabicia własnej osobowości, uderzyła w organ najistotniejszy dla teatru - w głos. Zaręczyny stanęły kością w gardle.

Reszta komedii, to już tylko złośliwe zastosowanie maksymy ,,medice, cura te ipsum". Doktór Jan cierpi na astmę, aksamitna torebka pacjentki prowokuje atak. A znowuż wiadomo że tego rodzaju astmy często są skutkiem niedorozwoju uczuciowego, podświadomym naśladowaniem wołania oseska o pomoc. Słowem - brak męskości, typowy "power cut", - odcięcie prądu psychicznego w chwili wymagającej mocnej decyzji d zdecydowanego gestu. Cwojdziński powtarza klasyczny manewr teatralny - pacjentka poucza lekarza, kobieta prześladuje mężczyznę, improwizacja bije systematyczną wiedzę, intuicja niweczy księgi. Jest to uświęcony od dawna schemat komediowy, a my znamy go jeszcze i z "Freuda teorii snów", wiemy zatem co będzie dalej. Gdy doktór Jan zdobył się wreszcie na szczyptę odwagi, artystka jest już dostatecznie wzmocniona moralnie i kulturalnie (w przeciwieństwie do narzeczonego, doktora Zahary, lekarz-psycholog interesował się jej talentem jeszcze jako student), żeby laryngologiczne, przyziemne dolary wymienić na upodobania artystyczne psychologa. Miłość sprawia cuda, zatem doktór Jan sam napisze sztukę z którą młoda para (dyskretnie nie pytajmy o wiek) wyruszy w tournée docierając wszędzie gdziekolwiek mowa ojczysta rozbrzmiewa, łącznie ze słonecznymi kibucami Izraela.

Opatrzność widać czuwała nad przyszłością talentu pani Reny, tak długo utrzymując doktora Jana w starokawalerstwie. Obawiam się jednak że autor żąda zbyt wiele od nadprzyrodzonej opieki nad polskimi psychologami praktykującymi w Stanach Zjednoczonych. Dobra komedia nagle ześlizguje się na farsę, Cwojdziński mnoży zamęt, telefony, achy i ochy, żeby ukryć brak prawdziwego rozwiązania dla postawionego zagadnienia. A szkoda, bo gdyby tak na miejsce Nike wstawić hamletowską Ofelię, powtórzyć ten retusz i w innych miejscach, pierwsze dwa akty "Hipnozy" nie ustąpią niejednej paryskiej komedii bulwarowej. Nieśmiały psycholog ma achardowski wdzięk, akt drugi mógłby robić furorę choćby dlatego że jego rola kobieca powinna kusić każdą rasową aktorkę, a konflikt między ryzykiem sztuki a bezpieczeństwem normalnego życia jest ponadczasowy i międzynarodowy.

Załamanie się utworu Cwojdzińskiego wynika z osadzenia go w polskim środowisku bez konsekwentnego przyjęcia realiów jego sytuacji. W rzeczywistości bowiem dramatyczny wybór, na którym opiera się konflikt, po prostu nie istnieje. Tak samo jak nie istnieje poza Polską polski teatr. Sporadyczne przedstawienia ani go nie zastąpią ani nie przerażą filisterskich narzeczonych. Musi więc Cwojdziński wymyślać wielkie tournée (ile razy można na nie pojechać?) żeby straszyć doktora Zaharę widmem separacji od stołu i łoża. Dopiero w ten sposób udaje mu się wprowadzić surogat zdrady powołania i skażenia własnej osobowości. Dopóki bierzemy "Hipnozę" jako żart - wszystko w porządku. Jeżeli uwiedzeni majstersztykiem drugiego aktu przyłożymy do sztuki szlachetniejszą komediową miarę - grozi skurcz gardła. Taki jak przy płaczu?

Sądzę że Cwojdziński uciekł od własnej psychosomatyki, zląkł się jej pogłębienia, bo wówczas sztuka zaczęłaby iść ku dramatowi. Dlatego wybrał na finał hałaśliwy farsowy harmider. Jasne przecież że aktor, grający wyłącznie w języku polskim, ma dzisiaj możliwości pracy tylko w Polsce. Albo rezygnuje się z Ameryki na rzecz sceny w Warszawie, albo z warszawskiego teatru na rzecz Ameryki. Są to zawsze sprawy bardzo osobiste i jeżeli dostatecznie uzasadniony wybór idzie w poprzek wrodzonego powołania, talentu, całej przeszłości, cena takiego wyboru może być bardzo wysoka. Jest od czego głos stracić. Przyznanie się do tego autentycznego konfliktu dałoby "Hipnozie" inną rangę artystyczną. Zastąpienie go symbolem dolarowym i symboliczną podróżą w pogoni za czystością sztuki i życia skazało autora na połowiczny sukces. Przy wszystkich bowiem zastrzeżeniach jest w tej komedii i sporo talentu i czynnik sukcesu, choćby dlatego że dla kultu wspomnienia Cwojdziński znalazł doskonałą naturalną formułę dramatyczną.

Jasne że "Hipnozę" Cwojdziński pisał z myślą o Modzelewskiej - i dla Modzelewskiej. Gdyby ta niezapomniana aktorka zjawiła się w Londynie w głównej roli sztuki, komedia miałaby w sobie podskórny dramat, rzeczywistość przebijałaby poprzez fikcję i, bez względu na intencje autora, publiczność musiałaby pomyśleć o nieurzeczywistnionych możliwościach artystycznych czarującej artystki. Współgranie takich czynników, ujawnienie takich napięć dałoby silny efekt, Mimo to, przy wykonaniu tej popisowej roli przez Tolę Korian, łatwiej było zachować naturalny ton komediowy - teatr był bardziej autentyczny, niezależny od prywatnego porozumienia między sceną a widownią.

W jej ujęciu pani Rena była bardziej kobietą niż dawną sławą, należała do wąskiego środowiska, w którymi gra się tylko na małej scence. Tola Korian doskonale zmieniała nastroje, pysznie mieszała wszelakie ingrediencje jej charakteru, od słabości która w końcu zwycięży tak zwanych silnych aż po egocentryzm, przed którym należy paść na kolana, ale przy tym wszystkim miała - jak dla mnie - za dużo rozsądku, wyrachowania, a za mało nieobliczalności skuteczniejszej od rozsądku. Nie była tajemnicą. Lecz mniejsza o to, skoro całkowicie wzięła na siebie wizję drugiego aktu i wytrzymała idealną równowagę między komizmem a patosem swojej wielkiej sceny. Bawiła wzruszając i wzruszała bawiąc. Zamiast wyciskać łzy, rozsiewała przeżywane szczęście.

Jerzy Kawka zrobił z doktora postać farsową. Jeżeli mu to narzucił autor, trzeba przyznać że Kawka istotnie był komiczny i całkowicie jednoznaczny. Jest to wszakże błędna interpretacja, sprowadzająca rolę do akompaniamentu dla głównej partii, dla kobiecego solo pani Reny. Już sam tekst podważa prawdopodobieństwo postaci doktora, a jej plastyczność zaciera się w ostatnim akcie - reżyser i aktor powinni to pokryć a nie podkreślać. Ale mimo tej pomyłki, mimo odebrania nam wiary w szczęśliwe działanie przyszłego małżeństwa, oboje, Tola Korian i Kawka, utrzymali tempo przedstawienia, przesycili je swoją werwą i cały czas, będąc tylko we dwójkę na scenie, nie dali osłabnąć zainteresowaniu. Więcej jeszcze - wytworzyli złudzenie świata, istniejącego poza nimi, w ich tle, złudzenie bardzo rzadkie w sztukach dwuosobowych.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji