Artykuły

ULEGŁA "BUNTOWNICA" L. H. MORSTINA

Emigracyjny "Teatr Polski" pod kierownictwem artystycznym L. Kielanowskiego i W. Wojteckiego wystawił w londyńskim "Ognisku Polskim" nową, ostatnio napisaną komedię w 4 aktach i 5 odsłonach Ludwika Hieronima Morstina "Buntownica". Jest to chyba najbardziej żenujące widowisko teatralne, jakie miało się sposobność oglądać w polskiej scenie poza Krajem. Autor - jak to mieliśmy sposobność się dowiedzieć podczas urządzonego "festiwalu morstinowskiego" w Londynie z początkiem br. - należy do rodu chlubnie zasłużonego w polskim piśmiennictwie. Mając za sobą bogaty i różnorodny dorobek utrwalony w polskim dramatopisarstwie szczególnie udaną "Obroną Ksantypy", u schyłku swej działalności pisarskiej, po niepozbawionej uroku "Przygodzie Florenckiej", wystawionej przez ten sam teatr emigracyjny, napisał komedię zagadnieniową, która pod żadnym względem nie może przynieść chluby jego wyrobionemu pióru. Teatr emigracyjny tym razem niewątpliwie nazbyt pochopnie pokusił się o zasługę pierwszeństwa, dając prapremierę tej sztuki w Londynie.

Za temat Morstin wziął tym razem jedno z najżywszych zagadnień naszej epoki zahaczając o problemy religijne, obok problemu księży-robotników, z którym pierwsze się wiąże. O aktualności zagadnienia niechaj przyświadczy pojawienie się ostatnio m.in. tak głęboko ujętej książki o sprawie wyboru między życiem czynnym i życiem kontemplacyjnym, jak "The Human Condition" amerykanki Hannan Arendt, wysnuwającej daleko idące następstwa kulturalne dla naszej cywilizacji z nazbyt jednostronnego rozstrzygnięcia tego zagadnienia na niekorzyść życia kontemplacyjnego. W sztuce Morstina nie raziłoby opowiedzenie się wyraźne na rzecz życia czynnego, gdyby było mocniej podbudowane myślowo i gdyby autor nie uciekł się do formy komediowej, a chwilami wręcz farsowej, w przedstawieniu sprawy.

Morstin przedstawia młodą stosunkowo zakonnicę, która po 12 latach pobytu w klasztorze dochodzi do wniosku, iż nie ma powołania zakonnego, pragnie oddać się czynnemu życiu w społeczeństwie świeckim, opuszcza klasztor i dzięki wstawiennictwu szczególnie życzliwej jej przeoryszy otrzymuje zwolnienie ze ślubów, a w życiu świeckim znajduje sobie miejsce dopiero dzięki opiece przygodnie poznanego architekta, który przechylił jej decyzję, daje jej przytułek. Dzięki zaś protekcji poznanego w jego domu dziennikarza, za którego wychodzi za mąż utrwala swą pozycję. Sympatia autora jest wyraźnie po stronie zdrowych, "demokratycznych" odruchów "buntownicy", której postępowanie łacno idzie na rękę nie tyle nastrojom szerokich mas w Kraju, czy poza Krajem, ile czynnikom, prowadzącym coraz to bardziej zaciętą walkę z religią i Kościołem.

Tak jak teatr przetwarzając rzeczywistość na scenę nie może wyrzec się swej roli usymbolizowania spraw i zdarzeń, które przedstawia, tak dobór formy dramatycznej nie może nie mieć wpływu na sposób ujęcia tematu sztuki. Molier i nie tylko Molier dowiódł, iż komedia wytrzymuje najbardziej poważną problematykę moralną. Ale z drugiej strony wiadomo, iż jeżeli chodzi o perspektywę czasową, to komedia jest formą, w której temat zostaje niejako odsunięty w przeszłość, a w każdym razie w płaszczyznę odległą od aktualnej rzeczywistości, odejmując zagadnieniu jego tragiczne czy tylko dramatyczne pierwiastki. Temat "Buntownicy" nie dojrzał do perspektywy "Monachomachii" Krasickiego. Przeciwnie w warunkach współczesnych za żelazną kurtyną ma całą swą ostrość mitycznej tragedii. I to jest pierwszy żenujący błąd autora.

W realizacji poszczególnych postaci sztuki wkradło się wiele karykatury i wiele dętego pustosłowia, drętwych komunałów, które stawiają aktorom istotne przeszkody do stworzenia głębszego wrażenia, niezależnie od tego, jak pozornie wygodną może im się wydawać swoboda, pozostawiona na wypełnienie niedopowiedzeń, czy wręcz pustych miejsc w tekście.

Matka przełożona w wykonaniu tak świetnej aktorki, jaką jest p. I. Kora-Brzezińska, nie miała ani konsekwencji ani tej wielkości scenicznej, którą aktorka mogłaby jej nadać, gdyby postać ta nie była w założeniu postawiona jako rodzaj dyktatora za klasztornymi murami, z ckliwym afektem w stylu "Trędowatej". Ze znakomitej Giovanni w "Przygodzie..." Krystyna Dygat jako siostra Monika sprowadzona została do postaci zagubionej czupurnej "gęsi", która po zdaniu matury "w podziemiu" i 12 latach klasztoru, przy znajomości języków i ogólnym wykształceniu, gdzieś pod trzydziestkę, nie wie co to jest "dancing" ani "nylony". Przy pierwszej sposobności wpada ona w objęcia rozpalonego redaktora Romana Olczaka, uosobionego bez przekonania przez W. Wojteckiego.

Rola zakłopotanego dobrodzieja prof. Halickiego, kustosza i architekta, przypadła doskonałemu aktorowi A. Butscherowi, który w żadnej chyba ze swych dotychczasowych ról nie musiał - jak w tej - pochrząkiwaniem wypełniać luki w tekście. W dwuznacznej też roli znalazła się B. Galicówna jako Wanda, nieślubna żona redaktora, dając tym razem nieciekawą w pomyśle sylwetkę aktorską. Święte oburzenie tradycyjnie myślących uosabiała w prosty sposób siostra Cecylia obsadzona przez J. Sempolińską, której nie dano sposobności do popisania się swą vis comica.

Trudno się pogodzić w sztuce z zagadnieniem - z przestawieniem księdza kapelana klasztoru w postaci sympatycznego pół-główka, którego zagrał z właściwym sobie komizmem R. Ratschka. Uosobieniem zaś pozornej obiektywności autora jest postać nowicjuszki siostry Renaty w wykonaniu Iny Sobieniewskiej, która wyjaśnia swe religijne wątpliwości i błogosławi "Buntownicę" na jej świecką drogę życiową.

Marnotrawstwem wydaje nam się nie tylko wysiłek aktorski i reżyserski włożony w tę sztukę, ale i znakomite dekoracje Jana Smosarskiego, zwłaszcza wnętrza klasztoru, które prawem przykrego paradoksu należeć będą do jego najlepszych osiągnięć scenograficznych. Współudział w wywołaniu efektów scenicznych miał również wysiłek techniczny kierującego światłami F. Stawińskiego.

Program "Buntownicy" zaopatrzony został w list-słowo od autora, który przewiduje, iż sztuka jego wywoła sprzeciwy i że pisał ją dla wywołania polemiki. Z grecka nazywa on ją - jako dar wdzięczności za przyjęcie jego sztuki - "antidoron", zdając sobie sprawę, iż "może cena jego nie okaże się tak wielką". Ma to być "wycinek obrazu Polski dzisiejszej", w której jest wielu "którzy tak myślą i czują". Wszystko to prawda, jak prawdą jest, że nie będą oni naszymi wspólnymi przyjaciółmi. Myśl przewodnia sztuki jest jednak aż nazbyt wyraźna, jeśli wyjść - jak to się dziś mówi w Kraju - z podstawy katolickiej. I z punktu widzenia bezkompromisowych wymagań sztuki. Toteż na tego rodzaju "antidoron" ciśnie się odpowiedź łacińska "Timeo Danaos et dona ferentes".

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji