Artykuły

Ostatni oddech Kruma

"Krum" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego, koprodukcja TR Warszawa i Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Z tą całą ciemnością wokół nie czuję się aż tak sam"

Samuel Beckett "Ostatnia taśma Krappa".

Z całego piękna świata mają tylko strzępy słów o pięknie, bo cóż więcej może posiadać plemię schnące na zapleczu świata? Strzępy słów - trupie gadżety jeszcze żyjących. To wszystko. Krum (Jacek Poniedziałek), Matka (Stanisława Celińska), Truda (Maja Ostaszewska), Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), Felicja (Anna Radwan-Gancarczyk), Cica (Danuta Stenka), Tugati (Redbad Klynstra), Taktyk (Marek Kalita), Dulce (Zygmunt Malanowicz), Bertoldo (Adam Nawojczyk) i Szkita (Paweł Kruszelnicki) gadają więc. Mają w gardłach szare jak szmata resztki. I ani jednej całej jasności.

Tu, na doskonale bocznej ulicy świetlistego miasta bez granic, świetlistego i widmowego, gdyż świat zapomniał, by je wznieść. Tu, w lodowatych domach barwy popiołu. Tu, w pokojach zagraconych kurzem i zduszonych pierzynami skisłego powietrza - strzęp słowa to czerstwa bułka na śniadanie, obiad i kolację. Strzęp-codzienność, strzęp-normalność, strzęp-dokoła Wojtek. Okutani wiecznym zmierzchem, obywatele schnącego plemienia wciąż gadają strzępami, gadają tak, jak gdyby wyglądali przez niemyte okna i patrzyli na daleką, karmazynową łunę na horyzoncie. Tu, w wyreżyserowanym przez Krzysztofa Warlikowskiego "Krumie" Hanocha Levina - trzy godziny trwa właśnie coś takiego. Tu plemię schnących jak gdyby wciąż wygląda przez niemyte szyby, choć w scenografii nie ma przecież ani jednego ludzkiego okna. Tu - czyli gdzie?

Jaki jest adres zaplecza świata? W którą stronę iść, by trafić na doskonale boczną ulicę lodowatych domów? Gdzie pokoje kurzu? Gdzie ziemia wiecznego zmierzchu? A niby gdzie szukać tamtej nory, w której stygnący Krapp słucha przeszłości puszczanej na szpulowym magnetofonie, już nie marzy i ciągle zamiera, patrząc przez ramię w niemą ciemność? Głupie pytania, nieprzyjemnie konkretne pytania, upierdliwe pytania publicysty - społecznika...

...Panie Warlikowski, gdzie cierpią tak jak pan to w swym "Krumie" pokazał? To ważne, bo chciałbym tam pojechać i ukoić ból bliźniego, gdyż nic, co ludzkie, nie jest mi obce!...

Otóż - nigdzie, szlachetnie dobroduszny kretynie! Lodowate domy w barwach popiołu są nigdzie, bo są tylko w scenicznej opowieści Warlikowskiego. I to wystarcza, by były boleśnie blisko. Jego ponadtrzygodzinna, bez przerwy, jak gdyby na jednym - czyimś ostatnim? - oddechu wyszeptywana ballada o życiu sczezłym bez winy, to właśnie ballada, a nie księga adresów bólu. Tu nie humanitaryzm organizować należy. Tu trzeba organizować umiejętność nieodwracania głowy, bo tu trzeba godnie przyjąć bezlitosną opowieść.

Krum wraca oto na rodzinne, ongiś porzucone ziemie wiecznego zmierzchu. Wraca z pięknego, szczęśliwego świata karmazynowej łuny na horyzoncie. Wraca z nicością w palcach. Co, znów szczęście się nie udało? No znów... Matka Kruma nie jest zdumiona dnem. Ona wie, że skazanym na ciche uschnięcie - w palcach zawsze zostaje tylko nicość szczęścia. Nic się nie udało. Wedle jakiegoś koszmarnego planu - marzenia znów zdechły. I nic też nie zmieniło się tutaj, na ulicy doskonale bocznej. Krum z fiaskiem w garści wraca na ziemię wszechstronnego fiaska, by sobie i nam nędzę powrotu opowiedzieć. Tym jest wyśmienicie dyskretna ballada Warlikowskiego - opowieścią Kruma. Opowieścią, której Krum nie zdoła zapisać.

Bajanie Warlikowskiego nie ma przerw. Krum opowiada na jednym, ostatnim oddechu. Warlikowski też. Gdy więc Krum zamilknie - nic już nie zostanie. Z każdą "śmiercią" tak jest. W cudzysłowie śmierć notuję, bo ciało Kruma wprawdzie nie umiera, ale jednak coś - tak. Mrze opowieść. Na końcu jest cisza - finał przedstawienia. Ale póki co - Krum gada. Niczym jego współplemieńcy - baje strzępami słów. O tym, co zwykle. O tym, że nic się nie zmieniło.

Gada w odwiecznej pustce, otulonej ścianami koloru popiołu, pełnej kurzu i zwałów nieruchomego powietrza. Za ogromnymi szybami - tylko ciemność. Gdzie tkwią karmazynowe łuny? Na potężnym ekranie Warlikowski wyświetli migotliwe podobizny jasnego świata. Tak, karmazynowe łuny tkwią w głowach schnącego plemienia. Plemię spróbuje to widmowe piękno ożywić strzępami słów o pięknie. Cóż, kolejna bryndza wyjdzie. To, co zawsze było nie do wiary, dalej pozostanie poza realnością. Na ziemi fiask, na ziemi szczęścia zmielonego na wiór, na ziemi katastrof uczucia i tęksnot zgniecionych jak pluskwy - nie zostaje nic, tylko czekanie na nic. Czekanie jako takie. Czekanie na koniec opowieści.

Po drodze dwa śluby okażą się bzdetem. Rak mózgu zeżre przyjaciela Kruma. Cica, co mogła być kobietą życia Kruma, zostanie widmem jego życia. Truda urodzi ebonitowe dziecko. A stara matka, co wiedziała wszystko, bez śladu zamilknie między ciszą a ciszą. Umrze bez śladu. Wtedy Krum przytuli czoło do kolan Taktyka.

Wsysający wieczór. Przy wszystkich literackich mieliznach Levina - kłaniam się "Krumowi", panie Warlikowski. Takich aktorów zmienić w atomy nędzy? Pyszne! Ballada o mrokach życia sczezłego bez winy - stała się balladą o blaskach życia niespełnionego. Z tak opowiedzianą ciemnością nikt nie czuje się samotny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji