Wielki świat
ZAPROSZENIE takie jak w Nowym Jorku, plakat ten sam co w Tokio, program na pierwszy rzut oka identyczny z tymi w 40 miastach świata. Tylko wizytowy bilet z informacją o części oficjalnej przed premierą wyglądał swojsko: widocznie Anglicy nie wtrącają się do lokalnych zwyczajów i bankiet może być według własnego pomysłu. Poza tym pilnują każdego szczegółu - w dekoracjach, kostiumach, aranżacji, wykonawstwie, reżyserii. Pełna kontrola artystyczna i techniczna. Wszyscy opowiadają o tym z wypiekami na twarzach - nic dziwnego, coś takiego nigdy się nam jeszcze w żadnym teatrze nie przydarzyło. Bo też nigdy nie zdecydował się z nami pracować taki rekin światowego show businessu, tej klasy producent, "właściciel" największych musicali współczesnej doby. Także i tego.
Afisze w Trójmieście krzyczą: "Les Miserables" "Nędznicy". Wybierając się do Teatru Muzycznego w Gdyni jesteśmy żegnani wszędzie tym samym żartem - czy trzeba jechać tak daleko, żeby zobaczyć nędzników... Coś w tym jest. Trochę jak na "Titanicu" gdzie orkiestra grała kiedy tonął... Na razie jeszcze nie utonęliśmy, tylko coraz bardziej pogrążamy się w gospodarczym chaosie. A tu taka gala. Wielki świat. Od dawna wiadomo było, że Jerzy Gruza przygotowuje w swoim teatrze ten "hit" światowego repertuaru, do którego przymierzały się i Łódź (Teatr Wielki) i Warszawa (Operetka), ale przerażone trudnościami technicznymi zrezygnowały przed uwerturą. Gruza przeciwnie - wdał się w to co niemożliwe a historia polskiej premiery jest niemal tak emocjonująca jak historia samego musicalu. .....
Nie wiadomo, jak było naprawdę, kto wpadł pierwszy na pomysł przeniesienia powieści Wiktora Hugo na scenę muzyczną. Powiadają, że Alfred Hitchcock. Ale zrobili to Alain Boublil (libretto) i Claude Michel Schonberg (muzyka) znani jako ojcowie współczesnego francuskiego musicalu i sławny Robert Hossein. który zdecydował się wystawić tę pop-operę w Palais des Sports. Gigantyczny sukces kazał nadstawić ucha specjalistom w branży. Najczulsze miał jak się okazało Cameron Mackintosh, jeden z największych producentów światowych musicali, który promował ponad 200 tytułów m.in. tak głośne jak "Cats" Webbera, "Phantom of the opera", "Oklahoma" czy "Miss Sajgon" (tegoroczny szlagier autorów "Les Miserables") - Wiedziałem - mówi, ze teatr będzie moim zajęciem już od chwili, kiedy rodzice zaprowadzili mnie na przedstawienie, a wtedy miałem 4 lata. No i tak się stało. "Nędznicy"? Nigdy, nie czytałem tej książki, ale uznałem, że, Francuzi wiedzą co robią, kiedy wystawili swoją ukochaną powieść jako musical (1980). Niezwykła wydawała mi się muzyka. Postanowiłem doprowadzić do brytyjskiej premiery...
Bagatela. Tłumaczenie, przeróbki, współpracownicy - rząd wielkich nazwisk. Trevor Nunn. John Cairo reżyserzy Royal Shakespeare Theatre, Andrew Lloyd Webber - najgłośniejszy chyba twórca musicalowy XX wieku. Sensacyjna premiera odbyła się w Londynie w 1985 roku. Od tej pory "Les Miserables", historia Jeana Valjeana i Francji początku XIX stulecia została wystawiona w kilkudziesięciu teatrach świata w bliźniaczo podobnych inscenizacjach, strzeżonej jak skarb instrumentacji, klimacie, charakterze.
Uff! U nas ten trudny do zgryzienia orzech wzięła na siebie Agencja Autorska. Dorota Sosnowska opowiada, że operacja "Nędznicy" trwała trzy lata i był to najtrudniejszy kontrakt, o jakim słyszała. Wszystko podyktowali Anglicy: nawet kolor plakatu i kształt liter. A jednocześnie zadowolili się dzięki niezbadanej sile perswazji tłumacza Gustawa Gottesmana opłatą złotówkową i jest to zaiste jedyny dowód na to, że nasze pieniądze jeszcze zachowują rolę waluty wymienialnej, choćby i na sztukę. "Ludzie Mackintosha", zdawało się niedostępni, stali się niebywale życzliwi i kiedy dla przykładu Łucja i Bruno Sobczakowie posłali do Londynu drugi projekt kostiumów, asystentka producenta Jennifer Teal powiedziała, że są piękniejsze niż na Broadway'u.
No a teraz przywieźli bawełniane koszulki w prezencie dla aktorów. I od dnia premiery wszyscy wykonawcy chodzą z imieniem "Nędzników" na piersi. Dobrze sytuowani mają czasem taką fantazję, podobno producenci "My fair lady" w tymże teatrze darowywali premierowej publiczności kieliszki Pygmaliona.
TYMCZASEM teraz przed premierą trzeba było czekać na prawdziwe dary niebios. Ten najdziwniejszy teatr w Polsce (700 miejsc - 500 pracowników) nie miał nie tylko pieniędzy, ale wyposażenia technicznego, które umożliwiałoby realizację tego bezprecedensowego przedsięwzięcia. I wszystko, jakimś cudem, po prostu się znalazło. Gruza spod ziemi wytrzasnął całą elektronikę, mikrofony bezprzewodowe sprowadzono z Wysp Brytyjskich na tydzień przed premierą (powiadają, że pochłonęły ponad 50 proc. kosztów premiery, obliczanych w kuluarach na 150 tys. dolarów). Znalazły się pieniądze. Wyasygnowała je państwowa kiesa (MKiS), wspomogli sponsorzy, którzy w foyer teatralnym mają swoją tablicę, zapisaną złotymi zgłoskami. Dosłownie, choć kruszec pewnie podrabiany, ale podziękowania szczerozłote. Gruza, w swoim szaleństwie likwidowania przepaści repertuarowej pomiędzy Gdynią a Europą już dawno wołał głośno "art needs cash" (sztuka potrzebuje pieniędzy) i okazało się, że nawet w tak chorej sytuacji ekonomicznej, jak nasza, mogą obowiązywać zdrowe zasady sponsorowania sztuki. To stąd ta niezwykła jak na nasze obyczaje złota tablica w teatrze. A na niej PHZ "Baltona" Chipolbrok, PSM C. Hartwig. El-Gaz, Energoblok Wybrzeże, Morska Agencja w Gdyni, Morski Port Handlowy w Gdyni, Polskie Linie Oceaniczne, Navimor, Polfracht, PSA Transport Ltd. Dzięki tym sponsorom na afiszu Teatru Muzycznego w Gdyni (a żadnym innym) można zobaczyć obok siebie ,,My fair lady", "My and my girl", "Skrzypka na dachu", "Jesus Christ super star", no i "Les Miserables". Epoka Gruzy prowadzącego ten teatr od 1983 roku, m.in dlatego zapisała się już w historii polskiej sceny muzycznej. Nie było to łatwe. Nasz teatr muzyczny cierpi od lat na uwiąd starczy, dyktat mieszczańskich gustów operetkowych, by nie wspominać już o braku inscenizatorów, aktorów, solistów, śpiewaków itd. To dlatego wielka reformatorka naszej sceny muzycznej, nieżyjąca już Danuta Baduszkowa stworzyła teatr w Gdyni. W 1958 roku w obskurnym budynku przy ul. Bema otworzyła nową erę teatru muzycznego w Polsce. Jej upór i pasja kazały twórcom smakować nowy styl, nowy gatunek, dzięki Baduszkowej powstała rodzima odmiana musicalu, do czego przyczynili się - dla przykładu i Augustyn Bloch, i Krzysztof Komeda. Antoni Marianowicz, najwierniejszy librecista tej sceny, translator, powie, że planowany "Olivier" będzie jego 18 premierą w tym teatrze. Cóż to znaczy? Że ponad 10 napisał dla Baduszkowej, która dawała 8 nowych tytułów w sezonie. Nowości, prosto spod igły, krajowe, ale i nowinki z Zachodu (pamiętne "Promises, promises" Bacharacha).
Baduszkowa założyła studio-szkołę aktorską, jeździła po świecie, skąd przywiodła pomysł wybudowania nowego gmachu u stóp Kamiennej Góry. I zbudowała go wbrew wszystkiemu i wszystkim. A ten piękny teatr dlaczegoś nie doczekał jeszcze jej imienia... Wspomniano je (zbyt skromnie) podczas ostatniej wielkiej premiery. Teatr chciał zasygnalizować tym samym swoje spóźnione 30-lecie. Wygląda na to, że do jubileuszy nie mamy już głowy. Może i dobrze. Zycie w teatrze to syty widz i sztuka cała.
Premierowego wieczoru "Les Miserables" widzowie byli bardzo zadowoleni i sztuka też ocalała, mimo że w kuluarach rozgrywał się nie mniej ciekawy spektakl towarzyski. Biskup diecezji che;mińskiej ks. dr Marian Przykucki miał za sąsiada sekretarza KC partii prof. Mariana Stępnia, wojewoda gdański Jerzy Jedykiewicz - senatora Bohdana Lisa (ledwie zdążył przed podniesieniem kurtyny!). Rewia polityki splotła się z rewią mody. Z Warszawy przyjechał najlepiej ubrany mężczyzna dnia, szef impresariatu "Studio" Władysław Serwatowski. na miejscu okazało się przcież, że dzieli tytuł mister elegantiarem ze świetnym plastykiem gdyńskiej sceny, plakacistą S. Kitowskim. Z Paryża prosto przybyła Krystyna Mazurówna, odziana tak, by wymyślny antyfrak nie zasłaniał sławnych nóg Moulin Rouge. Anglicy - plotkowano - przylecieli gigantycznym balonem Aeroklubu Gdańskiego, który zawisł nie opodal teatru i wtedy po raz pierwszy można było serio spytać "Why not, by LOT?".
Zresztą, czym przylecieli nieważne, ważne, że byli w komplecie. Cameron Mackintosh, młody producent-gigant (rozbawiony żartem o jabłkach Mcintosh, rosnących w Polsce na jego cześć), asystentka Jennifer Teal ("jaka cudowna jest Warszawa"). Martin Koch - komputerowe ucho muzyczne, Andrew Bruce - konsultant partii chóralnych, no i sam Claude Michel Schonberg ("...nie będę oceniał spektaklu, ale atmosfera tutaj jest fantastyczna").
Nerwy. Tylko tydzień prób z nowoczesnymi mikrofonami i to jasne, że nie wszystko zagra. Dopiero ostatniej nocy zmiana premierowej obsady i to pewne, że ta musi stanąć na głowie. Gruza powtarza: "Każdy członek zespołu jest odpowiedzialny za to, co się stało".
NARESZCIE kurtyna w górę. Pierwszy song więźniów - "U schyłku dnia" - wysmakowana scena, jak zawsze u Gruzy wielkie plany, świetnie śpiewający chór (kier. muzyczne Stanisław Królikowski). Ten walor zbiorowości wybuchnie w scenie w oberży, a potem już w drugiej części na barykadzie, rozświetlonej efektami pirotechnicznymi.
Muzyka. Na razie trzeba nadstawiać ucha, nie od razu zapadają w pamięć przeboje. Schonberg. decydując się na umuzycznienie powieści Hugo założył celowy eklektyzm, połączenie kilku poetyk w tym romantycznej i współczesnej. No, ale jest przebój: "Całą gębą pan" w naprawdę znakomitej interpretacji Piotra Gulbierza. Wiadomo, że będą następne.
Toczy się romantyczna historia szlachetnego galernika Jeana Valjeana (mało wyrazisty wokalnie, przeciętny Krzysztof Stasierowski), jego prześladowcy Javerta (dobra rola Andrzeja Słabiaka), Fantyny (Anna Dauksza) i jej osieroconej córki Kozety (operetkowy głos Ewy Świątek). Na ulicach Paryża, wybudowanych w teatrze w Gdyni, pojawia się zabawny i znakomity wokalnie Gavroche (uczeń szkoły muzycznej Kacper Kuszewski), wędrują, walczą, kochają Mariusz (Dariusz Siastacz) i Eponina (jedyna o postawionym estradowo głosie, ekspresyjna Katarzyna Cygan.
Gruza prowadzi spektakl z brawurą wytrawnego reżysera dużych widowisk, ale i ze znawstwem inscenizatora dramatów: kompozycja, tempo, uroda (wysmakowane światła). Nie ma niestety, indywidualności wśród solistów, niosących wiodące role.
W drugiej części, w cieniu maszyny dziejów - barykady, na której Hugo kazał walczyć bohaterom "Nędzników" śpiewa się wiele pięknych "numerów". Rozbrzmiewa znana szeroko ballada "Pijmy za tę noc", liryczna modlitwa Jeana Valjeana "Panie mój...". A w finale łamią się wszystkie beztroskie czy liryczne nastroje. Idą sprawiedliwi. Andrzej Jarecki napisał polski tekst, zaczynający się od słów "Ramię w ramię z nami stań". Tutaj na Wybrzeżu brzmi to o wiele bardziej współcześnie, niż dyktuje to czas historyczny akcji.
Może także dlatego publiczność gotowa jest od razu urządzić owacje autorom i realizatorom spektaklu. Bo sztuka nie istnieje bez emocji. Widownia wstaje. Długie, kilkunastominutowe oklaski, kwiaty, okrzyki. Anglicy zgodnie przyznają, że tak gorącej publiczności nie spotyka się często w wielkim świecie.