Leć głosie wśród huku
Nie uległam nastrojowi zbiorowej euforii, jaka ogarnęła publiczność po opadnięciu kurtyny i ostatnich akordach "Les Miserables" podczas premiery tego głośnego musicalu w miniony piątek. Długie brawa i owacje na stojąco, wywoływanie na scenę twórców inscenizacji, kompozytora i producenta, którzy przyjechali do Gdyni; wcześniej zaś oklaski po każdym niemal epizodzie, po każdej solowej partii. Premierowe wieczory w teatrach mają swe prawa i szczególny rytuał. Serdeczność i aplauz, z jakim widownia Teatru Muzycznego przyjęła premierowy spektakl przekroczyła wszakże ramy tego zwyczajowego "scenariusza", bo też okoliczności były wyjątkowe. Polska premiera widowiska wystawianego na największych muzycznych scenach świata zbiegła się z obchodami 30-Iecia Teatru pod Kamienną Górą.
Przedstawienie poprzedziła prawdziwa promocyjna kampania. Teatr, który nigdy nie zaniedbuje reklamy, wystąpił tym razem z pięknie wydanym programem wg graficznego projektu Sławomira Kitowskiego i tegoż autora plakatem, nie licząc innych reklamowych gadgetów. Był zatem szum przed i godna zdarzenia oprawa w trakcie.
Wystawienie "Les Miserables" przez gdyński Teatr Muzyczny, a tym samym wprowadzenie tego musicalu do repertuaru krajowych scen jest wydarzeniem artystycznym dużej miary. A w naszych warunkach, w dobie znanych niedostatków i trudności - graniczącym niemal z cudem. Czy w takiej sytuacji godzi się w ogóle mówić o niedoskonałościach? Myślę że trzeba, bo zasypanie pochwałami i komplementami większą ostatecznie przyniesie przedstawieniu szkodę niż pożytek. Ono przecież dopiero wchodzi do repertuaru i będzie się "docierać", rozwijać, doskonalić. Już bez przedpremierowej nerwowości, gorączki, tremy.
Nie poddałam się wiwatującej widowni z prostej przyczyny: ten spektakl bowiem niczym mnie nie zaskoczył. Ani przez moment nie wątpiłam w to, że reżyser Jerzy Gruza z musicalu Alaina Boublila i Claude-Michela Schonberga zechce uczynić na scenie TM kolejny "hit". Wspaniała muzyka, bez typowych wprawdzie musicalowych przebojów, a tylko z dwoma przewijającymi się w partyturze wdzięcznymi motywami, prosta, wzruszająca i jakże uniwersalna treść libretta inspirowanego powieścią "Nędznicy" Wiktora Hugo, rozmach i barwność scen zbiorowych - to atuty, które "Les Miserables" dają realizatorowi.
To także walory decydujące o powodzeniu musicalu na całym świecie. Opowieść o miłości i poświęceniu, o winie i karze, o walce i buncie, będących motorem historii i o przebaczeniu, choć rzucona na tło francuskie, ma wymowę uniwersalną. Do tego dochodzi muzyka - nie najłatwiejsza, nie z tych melodii łatwych do zapamiętania, ale jakże znakomita, jakże współcześnie brzmiąca, choć zarazem monumentalna, operowa. Ten materiał jest wszakże obwarowany przez producenta wymogami i rygorami, z którymi muszą liczyć się wszyscy inscenizatorzy. Własne sceniczne wizje "Les Miserables" z konieczności "żenią" więc z szablonem, schematem narzucanym przez firmującą to przedsięwzięcie agencją. Nie umniejsza to naturalnie ich zasług, chociaż kto wie, w jakim kierunku zmierzałaby inwencją twórców bez tego "pancerza"?
Zasługą reżysera - J. Gruzy, autorów scenografii - Łucji i Bruna Sobczaków oraz choreografa Wojciecha Misiuro jest kształt gdyńskiego spektaklu. Jego strona plastyczna, wykorzystująca wszelkie możliwości techniczne sceny, całą jej "mechanikę", nastrojowa, a przecież nie przytłaczająca swym ogromem wystawa prezentuje się znakomicie. Światło zaś, odgrywające w tym przedstawieniu wielką rolę, dopełnia całego obrazu, nadając mu cechy prawdziwie malarskie. Udane są też wszystkie bez wyjątku sceny zbiorowe, pełne reżyserskich pomysłów i dynamiczne. Ich żywiołowość i ekspresja są cenne, gdyż całe to długie przedstawienie posiada pewne dłużyzny i nie zawsze utrzymuje tempo.
"Les Miserables" potwierdzają jednak przede wszystkim starą prawdę, że TM nie ma dobrych śpiewaków. Artystyczna wartość tego musicalu leży nie w pirotechnice, elektronice, czy imponującej rozmiarami inscenizacji z gigantyczną barykadą, a w wokalno-aktorskiej interpretacji
trudnych bardzo, bliskich operowym - partii. Pod tym względem sprostali zadaniu tylko Andrzej Słabiak - Javert i Piotr Gulbierz - jako bardzo charakterystyczny Pan Thenardiere. Krzysztof Stasierowski grający Valjeana starał się, by jego bohater był psychologicznie prawdziwy i chyba udało mu się to osiągnąć. Ale wokalnie wypadł nierówno. Przekonująca, wokalnie poprawna, pełna temperamentu była Eponina w wykonaniu Katarzyny Cygan. Anna Dauksza - Fantyna - dopiero w końcowej scenie przełamała tremę, która wyraźnie odebrała jej formę na początku, Ewa Świątek - Cosette i Dariusz Siastacz - Mariusz nie zdołali tchnąć w swych bohaterów życia, przedstawili się dość blado, papierowo, Cosette w paru scenach starała się ten wizerunek wzbogacić - i to i powodzeniem. Gwiazdą wieczoru był bez wątpienia mały Govroche - Kacper Kuszewski, zaskakujący scenicznym wdziękiem i aktorską dojrzałością. Epizod małej Cosette zagrała na premierze Edyta Kowalska i też był to udany występ. Orkiestrę prowadził Stanisław Królikowski sprawujący zarazem kierownictwo muzyczne nad całością. Muzyka niekiedy dominowała nad solistami, oni czasem z nią się rozmijali. Pewnie zawiodły nerwy.