Artykuły

Gogol nafarsowany

"Rewizor" Mikołaja Gogola ma w teatrze polskim piękną tradycję. Grano ten utwór na naszych scenach na wiele sposobów. Każde z przedstawień zaznaczało się zazwyczaj rolą, nierzadko paru rolami, o których mówiło się długo po zakończeniu sezonu. Kilka kreacji przeszło do historii, jak na przykład Horodniczy Jana Kurnakowicza, postać sięgająca tragicznego wymiaru, oskarżająca dygnitarstwo i system, który sprzyja jego formowaniu się. W czasach już zupełnie bliskich, bo sześć lat temu, mieliśmy "Rewizora" (w reżyserii Adama Hanuszkiewicza) ze znakomitym Chlestakowem Wojciecha Pszoniaka, bardzo inteligentnym, wręcz finezyjnym arcykłamcą. Bodaj czy nie po raz pierwszy w historii odczytań polskich tej sztuki" Gogola w Teatrze Narodowym stał się on równorzędnym partnerem Horodniczego (Mariusz Dmochowski). Był to, właśnie dzięki aktorstwu, pyszny pojedynek dwóch arcyłgarzy, pojedynek odsłaniający kulisy systemu zbudowanego i funkcjonującego w oparciu o kłamstwo.

Najświeższa inscenizacja arcykomedii Gogola przygotowana na scenie Starego Teatru im. Modrzejewskiej w Krakowie przez Jerzego Jarockiego (scenografia Kazimierza Wiśniaka), nawiązuje do tej tradycji ról znakomitych. Ale to jedyny związek z tradycją.

Nieczęsto można dziś oglądać u nas kunszt aktorski w tak czystej postaci, jaką w krakowskim przedstawieniu prezentuje Anna Polony jako Horodniczyna. Rola ta zasługuje na uwagę i uznanie. Polony gra nie tylko żonę prowincjonalnego dygnitarza. Ona nie chce być "przy mężu". Ona funkcjonuje w środowisku. Zadaje szyku, bryluje w towarzystwie, umie na płaszczyźnie towarzyskiej liderować klice, której z urzędu lideruje Horodniczy.

Do najciekawszych ról tego przedstawienia zaliczyć wypada bardzo interesująco zarysowaną przez Jerzego Trelę postać kuratora instytucji dobroczynnych, Ziemlaniki, szczwanego lisa, lizusa pochlebcę, jak trzeba donosiciela, któremu przy odrobinie szczęścia uda się wskoczyć na stołek skompromitowanego lidera. Mogli się podobać w tym przedstawieniu także Jerzy Stuhr jako Horodniczy, świadom tego, iż jego małomiasteczkowy majestat istnieje tylko w symbiozie z kliką, oraz Magda Jarosz w roli córki.

Z tej prezentacji głównych bohaterów Gogolowskiego arcydzieła wynika założenie przedstawienia. Akcent główny pada w nim nie tyle na tępe dygnitarstwo, jak najczęściej próbowano interpretować ten utwór, nie na farmazona, oszusta żerującego na strachu przed zwierzchnością i ślepym przywiązaniu do rang i stopni służbowych, lecz na mechanizm funkcjonowania prowincjonalnej kliki. Współczesne przesłanie nasuwa się tu dość jednoznacznie. Iżby je przeprowadzić, trzeba było dokonać kilku zabiegów inscenizacyjnych, które nie pozostają może w jawnej sprzeczności z tekstem, ale często dokonywane są obok niego. Dobrym pomysłem, funkcjonalnym, jest sposób, w jaki na scenę wchodzą notable, by usłyszeć wiadomość o przyjeździe rewizora z Petersburga. Są zbici w ciasną gromadkę, idą tym samym równym krokiem, są niczym jedno ciało o wielu głowach. To skojarzenie ze smokiem czy też hydrą powróci w finale, kiedy to Jerzy Jarocki wprowadza scenę, w której Ziemlanika wtrąca do więzienia , skompromitowanego Horodniczego i sam zajmuje jego miejsce. Są też pomysły mniej trafione, do których zaliczyć wypada scenę z więźniami, trzepiącymi dywany Horodniczego, sprzątającymi jego mieszkanie, czy też przygrywającymi do tańca podczas balu.

Chyba dla wzmocnienia efektu panoszenia się kliki Jerzy Jarocki nie zawahał się przed korzystaniem z chwytów rodem z farsy. Przedstawienie krakowskie nie ociera się o nią, jak to czasem bywało, lecz czyni ją wręcz zasadą komponującą większość scen. Robi to wrażenie jakby komedię Gogola, o której przyjęło się nie bez kozery twierdzić, iż głównym bohaterem uczyniła śmiech, próbowano dodatkowo uweselić. W rezultacie spektakl rozsypuje się na niezborne w większości sceny, grzeszące niekiedy nie najprzedniejszym dowcipem. Miary nieporozumień dopełnia powierzenie roli Chlestakowa młodemu aktorowi (Jan Korwin-Kochanowski), który nie był w stanie udźwignąć dość, przyznać trzeba, karkołomnych założeń przyjętych dla tej postaci bliskiej patologii w narzuconym jej farsowym rysunku.

Wiemy, że "Rewizor" jest utworem, wbrew pozorom, niezmiernie trudnym w scenicznej realizacji. Wymaga zarówno od reżysera, jak i aktorów ogromnej dyscypliny. Jest komedią z tragicznym finałem, komedią, której bohaterem jest śmiech. U Gogola ma on siłę oczyszczającą, jak śmierć w antycznej tragedii. Uświadamia nam to ostatnia kwestia. Sławne: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie..." W przedstawieniu krakowskim dźwięczy ta kwestia niczym fałszywa moneta.

W bilansie zysków i strat, w pierwszej rubryce zapisać wypada kilka naprawdę dobrych, może nawet znakomitych ról oraz parę bardzo dobrych scen. Można tu też odnotować: teatr przedstawił "Rewizora" w sposób, w jaki dotąd nikt i nigdy nie wystawił tej sztuki. Co straciliśmy? Przede wszystkim Gogola, który spłaszczony został do wymiarów farsy z odniesieniami do współczesności. Przepadł też śmiech, główny bohater utworu. Mam wątpliwość czy w programie do tego właśnie przedstawienia należało zamieszczać Gogolowski apel do realizatorów sztuki na scenie zaczynający się od słów: "najbardziej należy obawiać się popadnięcia w karykaturę. Nie powinno być niczego przesadnego lub trywialnego, nawet w poślednich rolach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji