Artykuły

Świat Chlestakowa

Genialność Rewizora polega według mnie na tym, że właściwie po stu latach dzieje się sztuka poza historią [...] Akcja sztuki odbywa się nie tylko w Rosji sto lat temu, ale w potwornym państwie, któremu na imię głupota. Julian Tuwim, 1929

O zaprezentowanym na Spotkaniach Warszawskich, w dwa miesiące po premierze, Rewizorze Jerzego Jarockiego krążyły opinie sprzeczne. Właśnie - sprzeczne, a nie, jak to zwykle bywa, różnorodne. Wyrażano je bowiem przy pomocy przymiotników emocjonalnych i krańcowych: "świetny" bądź "okropny".

Byłoby najsprawiedliwiej powiedzieć, że prawda tkwi pośrodku. Najsprawiedliwiej, ale nie całkiem słusznie. Tego spektaklu - pękniętego, nieharmonijnego, wydumanego (zarówno w złym, jak i dobrym sensie), mającego miejsca nad wyraz irytujące i inne o zastanawiającej trafności - nie da się bowiem ocenić przy pomocy wyważonych określeń. Nie wiadomo nawet dobrze, jak go nazwać. Jedno jest pewne, nie jest sukcesem, ale nie jest też przedstawieniem przeciętnym, takim sobie, po prostu słabym. Już raczej próbą, która się nie powiodła, z wielkiej ilości powodów. Mógł stać się wydarzeniem sezonu, jednym z nielicznych spektakli, których datę powstania dałoby się powiązać z latem 1980. Istniały wszystkie gwarancje: problematyka utworu tyle - przynajmniej z pozoru - stwarzająca szans, nazwisko reżysera, wyraźne złagodzenie cenzury... I gdzieś się to wszystko rozeszło... Kto wie, czy właśnie nie ze względu na presję chwili?

Jerzy Jarocki nie jest inscenizatorem o temperamencie publicysty. Świat wewnętrzny zda się być dlań bardziej fascynujący od świata zewnętrznego: tego w każdym razie dowodził swymi najlepszymi dziełami. Ale jest zarazem inscenizatorem odważnym -- nie tylko w sensie artystycznym - i z pewnością także o świecie zewnętrznym chce od czasu do czasu wyrazić własną opinię. Nie wiadomo, co naprawdę zafascynowało go w Rewizorze, kiedy - grubo przed Sierpniem - postanowił go wystawić, ale wolno mniemać, że przede wszystkim Chlestakow. Chlestakow w świecie Horodniczych, Ziemlaników, Szpiekinów i innych... Świecie, który go stworzył i który on z kolei mógł kreować na swój sposób. Ślad tej fascynacji pozostał w przedstawieniu; wydaje się on nadal najistotniejszy.

Ale rzeczywistość, w której Jarocki obmyślał swój projekt wystawienia Rewizora, zmieniła się w stosunku do rzeczywistości, w której ów projekt doprowadził do końca. I nawet gdyby on sam pozostał całkowicie wierny (w co trudno uwierzyć) swej pierwotnej koncepcji, to i tak musiałaby ona ulec ewolucji, bo zmieniły się nastroje i oczekiwania widowni. Rewizor, w swym ostatecznym kształcie, sprawia zresztą wrażenie, jakby reżyser chciał owym oczekiwaniom bezbłędnie sprostać. Owo "chciał" zamienia się więc jakby w rodzaj konieczności. Niestety, nie wychodzi to przedstawieniu na dobre.

Po pierwszej prezentacji spektaklu w Warszawie powiedział ktoś w zdenerwowaniu, że jego część pierwsza (akty I-III) to nudna "obyczajowość", a druga - zwyczajna farsa. Jest coś w tym, bo zarówno wyszukane, jak i mniej wyszukane rozwiązania niektórych scen - podczas narady u Horodniczego i w hotelu - sprawiają wrażenie dowcipów, opowiadanych przez człowieka skądinąd inteligentnego, lecz tak dbałego, by okazać się dowcipnym, że tracącego wrodzone poczucie humoru. Zaś to, co się wyprawia w domu Horodniczego po przebudzeniu Chlestakowa z onegdajszego pijaństwa, szyte jest z kolei tak grubymi nićmi, że choć dowcip pozostaje dowcipem, to częstokroć nazbyt już niewyszukanym.

Ale w sumie w owym podziale: nudność i farsa, jest tylko pozór trafności. Między obu częściami przedstawienia nie ma w istocie żadnej granicy; a jeśli - to nie jest to granica formalna. Nie mówiąc o tym, że właściwie trudno tu używać pojęć "obyczajowość" czy "farsa" w potocznym rozumieniu.

Przedstawienie Jarockiego rozpoczyna się od trzepania wielkiego, pięknego dywanu. Jest to dywan Horodniczego, a trzepią go skąpo - mimo padającego śniegu - ubrani więźniowie. Ci sami więźniowie pod czujnym okiem aresztanckiej władzy przygotują pokój do tajnej narady na najwyższym prowincjonalnym szczeblu. Potem wkroczy właściwa władza: wizytator szkół (Marian Litewka), sędzia (Zygmunt Józefczak), komisarz policji (Tadeusz Huk), kurator instytucji dobroczynnych (Jerzy Trela). Zamrą na chwilę w rodzajowej grupie, by rozsiąść się swobodnie wokół stołu. Swoboda nie trwa długo: do wejścia Horodniczego (Jerzy Stuhr). Nim padnie pierwsza słynna kwestia: "Zaprosiłem panów w celu zakomunikowania im arcyniemiłej nowiny...", sprawdzi się jeszcze "tajność" obrad, zamknięte zostanie okno, ściemnione światło etc.

Niektóre sytuacje sceniczne kryją w sobie treść metaforyczną, większość jednak akcentuje pewne znamienne konkrety: wprowadza w rzeczywistość, o tyle - jak chce Tuwim - ahistoryczną, że istotnie nie związaną z wyraźną datą czy epoką o tyle wszakże daleką od ponadczasowości, że zrozumiałą tylko w określonym społeczeństwie, o określonej historii. "Określonym" nie znaczy oczywista "jednym jedynym", lecz wyrosłym w takich a nie innych doświadczeniach i tradycjach.

Dlatego właśnie, jeśli wolno tu w ogóle mówić o "obyczajowości", to jedynie gdy rozumie się ją w sposób szczególny. Nie idzie bowiem o żadną obyczajowość czy tym bardziej rodzajowość związaną z atmosferą małego rosyjskiego miasteczka z pierwszej połowy XIX wieku, ale raczej o swoistą "typowość", obowiązującą niemal na prawach schematu, w takim to a takim systemie, w takich to a takich układach: nie "wszędzie" i nie "zawsze", ale też nie tylko "tu" i "teraz". Jest to "typowość" polegająca na eksponowaniu pewnych obowiązujących (na zasadzie niepisanego kodeksu a czasem niemal podświadomości) ów dany system czy układ - zachowań. "Typowość" już na tyle anegdotyczna, że wystarczy byle znak, aby wywołać określone skojarzenia widowni. Lecz oczywiście nie każdej widowni. Nie sądzę, aby tę akurat realizację mógł przymiotnikiem " obyczajowa" określić Anglik czy Francuz.

Jarocki te znaki piętrzy. Jest ich pełno w całym przedstawieniu: groźnych i zabawnych. Zamykanie okna przed rozmową, butelka wódki jako panaceum na kłopoty, na przemian butne i czołobitne pozy Horodniczego, reakcje pozostałych - niekiedy rozegrane finezyjnie jak u Ziemlaniki - Treli, niekiedy przesadnie jak u Chłopowa - Litewki, który wszedł w Rewizora wprost z innego przedstawienia Jarockiego: Snu o bezgrzesznej.

Bywa, że przy pomocy owych znaków udaje się budować sensy, które w tekście zdają się już niedostrzegalne, bo przebrzmiałe - o wiele częściej jednak zdarzają się momenty, kiedy tęskni się po prostu za zwykłym wypowiedzeniem kwestii, bez ciągnięcia jej za uczy, bez forsowania point - i wynikającej z tego specyficznej sztuczności. Nie tej sztuczności, rzecz jasna, którą stwarzają sami bohaterowie, pozbawieni już w intencjach autorskich jakiekolwiek autentyczności poza odczuwaniem strachu i instynktownym poszukiwaniem "sposobu na życie", życie marne a wygodne. Lecz sztuczności, wynikłej z rozbieżności między pomysłem reżyserskim a rzeczywistą potrzebą inscenizatorskiego komentarza, będącego tu niekiedy jakby rekompensatą za nie dość doskonałe aktorstwo. Za nijakość wszystkich poza Stuhrem i Trelą dostojników, za nadmierną manieryczność Anny Polony (nie manieryczność, którą obdarza słusznie swą bohaterkę - Annę Andriejewnę, ale za niebezpieczną a dostrzegalną w ostatnich rolach tej doskonałej aktorki pewną rutynę i szarżę), za byle jakiego Osipa Jerzego Bińczyckiego.

Za owe wszelkie braki, tym przykrzejsze, że dotyczące aktorów, wobec których stawiać można wymagania pozbawione wszelkiej "taryfy ulgowej", bo dla ich talentu byłaby ona obelgą.

Nie tylko aktorzy, lecz również aktorzy ponoszą też odpowiedzialność za nieharmonijność spektaklu. Rewizor jest bowiem dziełem nieharmonijnym, tak jak dziełem nieharmonijnym byli przed laty Jarockiego Szewcy. Lecz utwór Witkacego trudniej przedstawić konsekwetniej niż utwór Gogola.

Rzecz przy tym znamienna: Jarocki, tak zwykle precyzyjny, nie bardzo jakby wie, do czego zmierza. Lub raczej wie, ale pragnie zbyt dużo.

Napisano już na wstępie, iż najbardziej zda się go fascynować Chlestakow. Chlestakow staje się w każdym razie w jego spektaklu postacią o szczególnym znaczeniu. Mianowany przez Gogola postacią tytułową, w realizacjach scenicznych ginął na ogół w cieniu Horodniczego. Właściwie tylko Kazimierz Kamiński okazał się godnym rywalem owych świetnych Antonów Antononiewów Frenkla, Zelwerowicza, Kurnakowicza i innych. Krwiści, śmieszni a czasem i tragiczni Horodniczowie przytłaczali z reguły Chlestakowów, o których nie zawsze nawet było wiadomo, jak ich grać należy. Właściwie dopiero w spektaklu Hanuszkiewicza z 1973 roku rzecz się jakby odwróciła. Wojciech Pszoniak - w swej nie najlepszej zresztą roli - zdominował niezłego Horodniczego Mariusza Dmochowskiego energią, żywością, rozmachem, które pozwoliły jego monografiście, Maciejowi Karpińskiemu, napisać: "Chlestakow nie tylko z przypadku, lecz również z zamiłowania przyjął na siebie rolę rzekomego Rewizora [...] Z zamiłowania do przedniego żartu, do śmiechu, który jemu podobnym ludziom służył jako tarcza obronna przeciw otaczającej ich rzeczywistości".

Pierwsze zdanie cytatu można odnieść w zasadzie i do Chlestakowa Jana Korwina-Kochanowskiego, stosującego się dość chyba ściśle do intencji Jarockiego. Rewizor z zamiłowania... Tyle że nie jest to zamiłowanie do żartu, tym bardziej do żartu, który miałby być jakąś tarczą obronną. Jest to raczej zamiłowanie do mistyfikacji, więcej: potrzeba mistyfikacji. Tylko w świecie urojonym krakowski Chlestakow czuje się pewny: rzeczywistość go przeraża. Nie kłamie swej biografii z ministrami, balami i Puszkinem - on ją stwarza, lecz stwarzając nadaje jej byt realny. Życie w domu Horodniczego jest po prostu jej dalszym ciągiem. Pieniądze, hołdy, kobiety, których rangę podnosi własną wyobraźnią. Ta część druga przedstawienia to nie farsa - to gorączkowy sen-jawa mitomana, któremu nagle posłuszna staje się rzeczywistość, rzeczywistość zepsuta do szpiku kości i spragniona mitów na swoją miarę.

To interesujący zamysł, podobnie jak inspirujący może być zamysł inny, będący konsekwencją interpretacji zaprezentowanej przez Jana Błońskiego w programie: "w krainie pozorów [...] Pozór najdoskonalszy [...] rozdęte do szaleństwa Nic, fikcja wcielana w człowieka i gotowa rządzić imperium".

Tyle że ów Chlestakow-mitoman, znajdujący w otaczającym go chorym świecie możliwość kreacji śmielszych, niż mógłby to czynić w marzeniach, nie może być ukazany konsekwentnie, o ile nie dokona się cięć w tekście: cóż bowiem wobec tego znaczy choćby jego tak trzeźwy i ironiczny list do przyjaciela, świadczący, iż nigdy nie utracił dystansu wobec ludzi i zjawisk.

Zaś Chlestakow - Nic rządzące imperium, imperium, któremu tylko Nic może przewodniczyć, bo ono samo jest też niczym - wymagałby nieco innego poprowadzenia całości: szczególnie zaś odmiennego finału.

Spektakl Jarockiego kończy się drastycznie: kiedy pośród ogólnego bałaganu obwieszczony zostaje przyjazd prawdziwego rewizora, Ziemlanika kopnięciem wtrąca Horodniczego do klatki-więzienia. Sam zaś staje na czele miasta. Ten, który wcześniej najbystrzej opanował sztukę pochlebstwa - dokonuje przewrotu. Wyszedł z dworu, nie dość tam poważany, i oto stanął bez trudu na jego czele.

Ziemlanika - o nieprzewidzianym refleksie - jako trzeci (a może pierwszy?) bohater Rewizora? W tym właśnie finale znać najbardziej to, co na wstępie nazwano "presją chwili". Ma to być przedstawienie aktualne i śmiałe. I bywa aktualne, tyle że - jak i kiedyś - na zasadzie aluzji. Owego zwracania się do widowni przy kwestii "sami swoi", akcentowania wierszy mówiących o literatach, co to "nie uszanują stanowiska ani rangi", stylizacji Horodniczego na powiatowego, całkiem dzisiejszego władykę; etc, etc. Ale całość nie robi właściwego wrażenia. Wszystko spiera się tu o lepsze: satyra, koszmarna wizja, utwór prawie polityczny. Tyle wspaniałych zapowiedzi i nie dorastający do nich efekt.

Być może zresztą i reżyser, i publiczność domagają się (każdy na swój sposób) od utworu tego, czego - mimo swej rangi - nie jest w stanie dostarczyć. Po premierze Rewizora w teatrze im. Bogusławskiego napisał Irzykowski: "Za czasów Gogola i w ogóle przed wojną chciwie słuchano Rewizora, bo była to niejako zemsta dokonywana na rzeczywistości przez sztukę, sztuka zastępowała wówczas prokuratora". Minęło wiele lat i wrócono jakby do punktu wyjścia. Ale dobry prokurator nie może już dziś przemawiać ustami swego pra-pra-dziadka. A jeśli już odwołuje się do przenikliwości i mądrości tamtego, to nie powinien inkrustrować i wspierać jego frazy własną retoryką.

Mimo wielkiego wysiłku Jarocki nie osiągnął swym Rewizorem tego, czego osiągnąć się spodziewał, i nie była to sprawa jednego czy dwu błędów. Nie była to też pierwsza klęska tego utworu na naszej scenie. Zawsze lub prawie zawsze powtarza się ten sam mechanizm. Wspaniały utwór, który zda się bez trudu przemówi do widowni. A przecie nie zrósł się z nazwiskiem żadnego reżysera, nie wzburzył widowni. Zostawało zwykle w pamięci parę ról, głównie z przedstawień przedwojennych. Po wojnie - przetrwała w pamięci szokująca premiera Szajny z kozą na scenie oraz świetny opis Kurnakowicza w zdumiewającej roli Horodniczego utrwalony piórem Puzyny. Czy tylko dlatego, że, jak chciał Irzykowski, już pięćdziesiąt lat temu, "Rewizor z Petersburga tyle razy powtórzył się w życiu, że utracił już swą wartość jako anegdota"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji