Aktualne problemy polskiej sztuki aktorskiej
W zapoczątkowanej w numerze 16 ankiecie zabrali dotychczas głos: Bohdan Korzeniewski, Gustaw Holoubek, Jan Świderski, Zygmunt Hubner, Stanisław Jasiukiewicz, Bronisław Dąbrowski, Andrzej Łapicki, ta Babel, Ludwik Rene, Janusz Strachocki, Jan Kreczmar, Wojciech Siemion i Jerzy Markuszewski, Elżbieta Barszczewska, Marian Wyrzykowski i Ida Kamińska. W bieżącym numerze publikujemy wypowiedzi Jana Kosińskiego oraz Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego.
JAN KOS1ŃSKI
Jeśli nieszczęście chce, że jestem scenografem i mam się wypowiedzieć nie jako antagonista...
Antagonista?
...Skoro różni ludzie pragnęliby wbić klin pomiędzy poszczególnych udziałowców spektaklu. Żąda się przecie osobnych teatrów dla aktora, scenografa, grafomana... A cała zabawa, mimo sprzeczności interesów, polega na przecinaniu się tych spraw. Nie jestem zwolennikiem autonomicznej scenografii. Po to przecie istnieje scenografia, żeby nie była tylko plastyką, żeby umiała harmonizować z teatrem. Sprawa jest zresztą skomplikowana. Dotyczy w ogóle inscenizacji. Każdy artysta komponujący spektakl chce (i ma do tego prawo) zaciekawić widza swoim elementem: reżyser, aktor, scenograf, muzyk. Każdy, można powiedzieć, wypełnia sobą sztukę. Trudno tego prawa odmówić scenografowi. Chodzi tylko o to, żeby rozwijając własne pomysły nie odcinać się od pomysłów autora. Komentarze to jeszcze nie dzieło. Obok wielu książek o "Hamlecie" musi jeszcze istnieć sam "Hamlet". Krócej mówiąc, opowiadam się za próbą harmonijnego tworzenia dzieła - niesprzecznego z dramatem.
Rozumiem, że bliższe są Panu sprawy scenografii. Może w przyszłości pomyślimy i o takiej ankiecie. Ale w obecnej chodzi głównie o problemy sztuki aktorskiej. O rzeczy najbardziej aktualne, widziane z perspektywy dzisiejszej praktyki teatru. Wielu naszych rozmówców zastanawia się z tej okazji nad zagadnieniami tzw. współczesności czy nowoczesności warsztatu.
Muszę wyznać, że dość słabo interesuję się problemem tzw. nowoczesności. Termin ma złą reputację, pewnie wskutek zbyt powierzchownego podejścia do zagadnienia. Sprawa jest chyba całkiem prosta. Istnieje współczesny etap świadomości i cała nasza twórczość jest uwarunkowana czasem, w którym powstaje. Nie oznacza to konformizmu w stosunku do wszelkiej mody. Wydaje mi się, że tak jak w każdej twórczości, tematem zainteresowań aktora są rzeczy mało uchwytne, które nie leżą na wierzchu utworu, ale nieco głębiej, słowem sprawy zahaczające o rozmaite relatywizmy.
Otóż myślę, że główna różnica między postawą wczorajszą a dzisiejszą polega na tym, że teatr wczorajszy (obojętne - typu psychologicznego czy romantyczno-poetyckiego) dążył do jednoznaczności. Wszędzie tam, gdzie w tekście istniała wieloznaczność, gdzie były rzeczy nieuściślone, realizatorzy starali się ujednoznacznić wątpliwości, dokładnie sprecyzować, co dana rzecz oznacza. Teraz, jak mi się zdaje, jest odwrotnie. Najbardziej poszukiwana i ceniona jest wieloznaczność. Bohater musi jednocześnie kochać i nie kochać, a inscenizator ma za zadanie wlec tę wieloznaczność, jak długo się da. Choć, oczywista, zdarza się, że trzeba się na coś zdecydować, np. czy facet ma być astenikiem czy pyknikiem, co w jakimś stopniu określa jego charakter.
To interesujące i trafne. 1 jest chyba jakąś znamienną cechą naszej współczesnej dramaturgii, w każdym razie tej wzorowanej na Zachodzie.
No tak. Sprawa nie jest zresztą prosta. Z chwilą, gdy zaczęliśmy grać sztuki należące do nowej dramaturgii, popełnialiśmy często błąd, stosując do tych sztuk stare, jednoznaczne rzemiosło. Chcąc być konsekwentnvmi, powinniśmy chyba przyjąć warstwę tekstu i dziania się bez precyzowania jednoznacznego podtekstu. Brak konsekwencji mści się zawsze na spektaklu - mieliśmy tego niejednokrotne dowody.
Czy nie zechciałby się Pan posłużyć przykładem?
Mam w tej chwili na myśli świeży przykład, bardzo wyraźny, ale dla mnie bardzo drażliwy, bo dotyczy teatru, w którym pracuję. Jeśli mimo skrupułów powiem o "Nosorożcu" - bo o ten spektakl mi chodzi - to dlatego, że jak mi się wydaje, błąd popełniony w tym spektaklu przez reżysera i zespół jest błędem pozaartystycznym, błędem niejako z zewnątrz narzuconym. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że "Nosorożec" zrodził się z doświadczeń i obserwacji autora w okupowanej przez hitlerowców Rumunii. Ale sztuka jako taka, jest sztuką o przemianie człowieka w nosorożca, jest fascynacją procesem metamorfozy....
Jak opowiadanie Kafki, w którym człowiek przeobraża się w żuka.
Właśnie. Otóż moim zdaniem należy grać tę właśnie pierwszą warstwę utworu, niezależnie od skojarzeń, jakie wywoła w widzu przemiana ludzi w nosorożce. Istnieje, jak mi się zdaje, zasadnicza różnica między surrealizmem zaangażowanym, satyrycznym, a karykaturą polityczną w typie XIX-wie-cznym, która polega na złośliwym zohydzaniu przeciwnika. Rysunek satyryczny, który w romantyzmie dobrze siedział, nie ma teraz właściwie zastosowania. Takie rysunki można robić na użytek takiej czy innej propagandy. Daumiera traktujemy jako zjawisko artystyczne, tak jak dziś rysowników uprawiających rysunek typu Steinberga. Natomiast rysunku, polegającego na przedrzeźnianiu, nie możemy już zmieścić. Rozumiem, że pewne sztuki, z takich czy innych względów, mogą być niewygodne. Ale w takim wypadku lepiej chyba tych sztuk nie wystawiać, niż ujednoznaczniać ich wieloznaczność. Dlatego wydaje mi się, że nasz "Nosorożec" nie jest błędem artystycznym, ale wynikiem postulatu politycznego.
Wszystko to jest ogromnie ciekawe, ale znów odbiegliśmy od tematu. Spróbuję zadać Panu pytanie. Czy np. Pan projektując scenografię do spektaklu pamięta o aktorze, który w tym tle wystąpi, stara się dopomóc jego właściwościom? Czy słowem - obchodzi pana w tym momencie aktor? Zwłaszcza, że ma pan u siebie do czynienia z aktorem o niezwykłej wyrazistości i sile: Świderski, Holoubek.
Wszyscy w końcu żyjemy z wyobraźni. Aktorzy, których Pani wymieniła, należą do tak szukających i świadomie tworzących, że - zwłaszcza gdy chodzi o Holoubka - nigdy nie wiadomo, gdzie wylądują. Myślę - warto to sobie jeszcze powiedzieć - że w wypadku współpracy różnych dyscyplin w jednym dziele przestaje chodzić o jakąś tautologię, o mówienie tego samego. Ilustracja muzyczna nie może mówić tego, co jest już powiedziane, tak samo jak scenografia nie może dublować tego, co zrobi aktor. Chodzi raczej o polifonię i zasadę kontrapunktu. Wszystko musi się gdzieś spotykać na zasadzie kontrapunktycznej, ale powinno prowadzić własną linię metodyczną. Marzymy, żeby się wszystko dało sprowadzić do wspólnego mianownika, do jednolitego stylu. Najłatwiej to unaocznić na przykładach negatywnych. Czasem czujemy, że jakiś typ aktorstwa nie rymuje się z jakimś typem scenografii. Natomiast byłoby rzeczą mistyczną szukanie korelacji daleko idących za cenę zbędnych artystycznie tautologii. Wiemy, jak źle czuje się widownia, kiedy na scenie wszyscy zaczynają unisono.
Byłby Pan, jak dotąd, chyba jedynym uczestnikiem naszej ankiety, który nie ma pretensji do niedostatków aktorskiego rzemiosła.
Nie chciałbym być aż tak oryginalny. Żyjemy w czasach, kiedy teatr zaczyna być traktowany już nie tyle jako sztuka udawania, wymagająca odpowiedniego rzemiosła, ale staje się jedną ze sztuk wyzwolonych, sztuką podlegającą fluktuacjom stylu, kierunków artystycznych stanowiących połączone naczynia różnego rodzaju sztuk. W związku z tym sprawa rzemiosła artystycznego, aczkolwiek niezmiernie ważna, staje się czymś bardzo wstępnym, czymś w rodzaju ortografii dla pisarza.
Trudno nie zauważyć, że u nas z tą ortografią jest, ogólnie biorąc, gorzej niż gdzieindziej. W zeszłym roku uczestniczyłem przypadkiem w konferencji przedstawicieli szkół teatralnych z różnych krajów Europy (i nie tylko Europy), zorganizowanej w Wiedniu z okazji Zjazdu ITI. Okazało się, że na całym świecie, z wyjątkiem chyba tylko Polski, pierwsze lata studiów operują niemal wyłącznie przedmiotami czysto technicznymi. U nas, jak wiadomo, przewagę ma humanistyka (polonistyka, historia sztuki itp.). Obowiązują w jakiejś mierze kryteria szkoły średniej. Jeśli w programie jest godzina polskiego i godzina gimnastyki - to zawsze wazniejszy będzie polski.
Pod względem technicznym nasze szkoły są na poziomie szkół XIX-wiecznych. Pamiętam, kiedy pojechałem z Schillerem do Berlina na próbę "Halki", jak się Schiller dziwił "technicznej gotowości" aktorki, która miała grać Halkę. U nas przyjęła się szkoła psychologiczna - typu od Osterwy, "Reduty", Wiercińskiego - z bardzo widocznym strachem przed stosowaniem środków zewnętrznych.
Wydaje mi się, że bez względu na to w jaką estetykę popadniemy, środki muszą być w pełni poddane woli aktora. Nie wystarczy posiadanie emisji głosu z uczuciowym podtekstem. Ważna jest forma, choć oczywiście nie należy mitologizować warsztatu. Zdarza się, że ludzie bez znajomości ortografii ale z talentem podejmują z powodzeniem różne zadania. W zawodzie artystycznym nie pytamy, jaką kto szkołę ukończył. Chodzi o to, co reprezentuje. Dawni aktorzy mieli ogromne doświadczenie. Kilkadziesiąt ról w roku to niekiedy więcej niż szkoła. Obecnie aktorzy grają bardzo mało. Najwięcej praktykują w różnego typu chałturach, co nie przyczynia się do rozwoju ich rzemiosła. Częste mówienie do mikrofonu zwalnia aktora z obowiązku przekazywania rzeczy najbardziej intymnych widzowi z najdalszego rzędu. Aktor grający dla dużej widowni musi znaleźć środek do przekazania tekstu wszystkim, niezależnie od miejsc. Potoczne mówienie na odległość metra nie wymaga szczególnych umiejętności. Mikrofon to jeden z kardynalnych powodów upadku naszej sztuki aktorskiej po wojnie.
A drugi powód to mechaniczna kameralność małych salek, gdzie krzewiła się nasza rzeczywistość teatralna po wojnie. Większość naszych teatrów, zbudowanych z byle jakich pomieszczeń, nie ma wymiarów normalnej sali teatralnej - wedle norm przyjętych na świecie. Normalna i przeciętna jest sala wielkości naszego Teatru Narodowego. A u nas jest to jeden z największych teatrów. Przymusowa kameralność nie pozwala ujawnić aktorowi jego prawdziwych umiejętności. Pamiętam, z jakim zdziwieniem stwierdziłem (z okazji "Much" Sartre'a wystawionych w Teatrze Narodowym), że Zosia Mrozowska (którą znałem tylko z występów "kameralnych" w Łodzi i w Warszawie) jest aktorką na dużą scenę, świetnie operującą głosem.
Może być także odwrotnie. Scena monumentalna wychowuje aktora, który w kameralnych warunkach nie znajdzie właściwego tonu.
Oczywiście. A poza tym są przecież różne rodzaje aktorstwa. Filmowe różni się zasadniczo od teatralnego. Można być oczywiście jednym i drugim, jak Jouvet. Ale o aktorstwie można nieskończenie...