Artykuły

Pretensje do "Fizyków"

Autor "Fizyków" we wstępnych objaśnieniach do tekstu sztuki - pisze o scenie, "na której rozgrywa się satyryczna tragedia". Mamy zatem wyjaśnienie gatunku dramaturgicznego tworzywa, jakim zamierza posługiwać się pisarz.

Oczywiście, nie każdy widz w teatrze ma obowiązek znać pełny tekst "Fizyków" wraz z komentarzem Durrenmatta. Uwagi autora są wskazówkami dla realizatorów przedstawienia. I to zarówno te, które dotyczą bezpośredniej akcji w konkretnym miejscu, jak i te - które ujmują w cudzysłów sposób przeprowadzenia rozgrywki scenicznej. Miejscem akcji jest salon mieszczańskiej willi, zamienionej przez właścicielkę i jednocześnie naczelnego lekarza - psychiatrę, w sanatorium dla chorych psychicznie. Tu od lat przebywają na leczeniu trzej wybitni fizycy. Wbrew wszelkim pozorom obłędu - każdy z nich Jest zdrowym człowiekiem. Znaleźli się w sanatorium na skutek dobrowolnych decyzji. Ale motywy tych decyzji są różne. Jedynie geniusz naukowy, Mobius - szuka rzeczywiście ucieczki od świata, aby zapobiec dalszemu wykorzystywaniu niszczącej mocy swoich rewolucyjnych odkryć.

Mobius określa własną postawę tymi słowami: "...rozsądek domagał się tego kroku. Jeżeli chodzi o wiedzę, doszliśmy do granic poznania ... (...) do końca naszej drogi. Ale ludzkość pozostała w tyle... znaleźliśmy się w próżni. Nasza wiedza stała się czymś straszliwym, nasze badania grożą niebezpieczeństwem, nasze poznanie niesie śmierć. Nam, fizykom nie pozostało nic innego, jak kapitulacja przed rzeczywistością... Nie ma innego wyjścia... Tylko w domu wariatów jesteśmy jeszcze wolni. Tylko w domu wariatów możemy jeszcze myśleć. Na wolności nasze myśli stają się materiałem wybuchowym..."

Dwaj pozostali fizycy, z których Jeden "udaje" Einsteina, zaś drugi Newtona - okazują się agentami wrogich wywiadów. Ich zadaniem Jest przekonać Mobiusa, lub silą zmusić go do powrotu w normalne życie - jednakże wyłącznie po to, aby wykorzystać jego geniusz dla opanowania świata. Wszystkich trzech "pacjentów" dekonspirują ich pielęgniarki, zresztą zakochane w swoich podopiecznych. Fizycy chcąc zachować pozory szaleństwa - popełniają kolejne morderstwa na pielęgniarkach.

Ale odkrywcą prawdy staje się Inna kobieta. Naczelny lekarz i właścicielka sanatorium. Ona zdobywa cenne rękopisy Mobiusa i stwarza wielki koncern przemysłowy, które daje jej w ręce niszczycielską potęgę. Aby tezy Mobiusa uzyskały punkt oparcia - lekarka na odmianę popada w obłęd. W ten sposób Durrenmatt chce przeprowadzić swój (i Mobiusa) dowód prawdy o zagrożeniu świata w chwili, gdy epokowe odkrycia fizyki jądrowej znajdą Się w posiadaniu szaleńców.

Sytuacja jest tragiczna, choć wymowa podtekstów brzmi pół serio. Ucieczka naukowców do domu wariatów z wariackiego świata - podbudowuje potrzebną autorowi dokumentację dla ukazania tragigroteskowych paradoksów współczesności. Błazeńska czapka geniusza fizyki ma - zdaniem Mobiusa i Durrenmatta - uratować ludzkość przed uwierzeniom w możliwość całkowitej zagłady. Ale, warto tu zacytować S. J. Leca, że "niektóre dzwonki błazeńskie brzmią fałszywie"...

Sztuka Durrenmatta usiłuje przekonywać, iż jednostkowa ofiara (w tym wypadku rezygnacja Mobiusa z walki o pokojowe wykorzystanie jego dorobku naukowego) - jest jedyną możliwą w rozdartym sprzecznościami świecie, demonstracją uczciwości człowieka nauki wobec "zwariowanej" rzeczywistości.

Durrenmat nie jest marksistą. Gdyby zechciał spojrzeć na problemy, jakie stawia w "Fizykach" z punktu widzenia dialektyki - musiałby przyznać, że decyzja doktora Mobiusa zamknięcia siebie i swej wiedzy w szpitalu wariatów dla zabezpieczenia wyimaginowanej "wolności myślenia" i ratowania tym samym ludzkości przed fałszywie wykorzystanym postępem nauki - jest aktem chybionym społecznie. Człowiek nie żyje bowiem w izolacji od reszty społeczeństwa, a jego odsuniecie się od wpływu na wspólne z innymi kształtowanie jakiejś rzeczywistości nie przesądza wcale biegu ludzkich spraw. Czy naprawdę - w opinii pisarza - nic już nie pozostało uczonym, którzy uświadamiają sobie niszczące skutki własnych odkryć - jak tylko "zniknąć z pamięci ludzkiej", gdyż inaczej "cała ludzkość zniknie z powierzchni ziemi"? Przypuszczalnie sam autor nie bardzo w to wierzy - odwołując się w swym komentarzu do - "satyrycznej tragedii".

Satyra ma ratować filozoficzne tezy sztuki. Czy uratuje, to dalsza sprawa - choć niewątpliwie dla uniknięcia dwuznaczności ideowej spektaklu duże znaczenie ma tu wypracowanie odpowiedniej formy podawczej przez teatr. Stąd, niedopracowana koncepcja sceniczna może budzić wątpliwości i pretensje krytyczne.

PO PIERWSZE: reżyser "Fizyków" Jerzy Jarocki zbagatelizował satyryczny nurt "tragedii". Pociągnęła go warstwa kryminalnego melodramatu z jej XIX-wiecznym piętnem mieszczańskiego stylu teatru.

PO DRUGIE: scenograf Andrzej Cybulski zbyt dosłownie potraktował autorską wizję plastyczną sztuki. Ciężkie w nastroju , secesyjne dekoracje z miejsca pogrążały scenę w jakiś ibsenowski cień, którego nie rozjaśniało żadne "przymrużenie oka", ów satyryczny dystans o jakim nadmienia przecież autor.

PO TRZECIE: aktorzy (z wyjątkiem pierwszego wejścia, na tle którego można się było domyślać ironicznej ramki dla tekstu) rozgrywali następnie cały dramat w atmosferze serio pojętej sensacyjności.

W ten sposób tylko scena wprowadzająca pomiędzy siostrą przełożoną pielęgniarek (Wanda Kruszewska) oraz inspektorem policji (Kazimierz Fabisiak), a także dialog "Newtona" (Jerzy Przybylski) z inspektorem - zapowiadały możliwą do przyjęcia, reżyserską koncepcję - zabawy w tragedię.

Nie było więc w całości przedstawienia mocniejszych akcentów satyrycznych. Pozostały role, z których aktorzy wydobyli sporo melodramatycznego nastroju. Zresztą, niektórzy czynili to z ekspresją w dobrym stylu. Najlepiej udało się to Zofii Niwińskiej, która zademonstrowała, jako naczelny lekarz-psychiatra i porażona później obłędem "władzy przewodnicząca koncernu przemysłowego - zaskakująco nowe środki swego aktorstwa: przejście od tonów ściszonych i opanowania zawodowego - do histerycznych wybuchów szaleństwa. Bardzo sugestywną postać gnębionego sprzecznościami wewnętrznymi Mobiusa, stworzył Zbigniew Wójcik. Była to niestety ostatnia rola tego utalentowanego i przedwcześnie zmarłego aktora, który właśnie w tym teatrze zanotował najlepsze i niezapomniane kreacje. Jerzy Przybylski i Marian Jastrzębi) zaprezentowali zróżnicowane temperamentem sylwetki dwóch agentów fizyków. Interesujące epizody przypadły w udziale Alicji Kamińskiej (Lina Rose, b. żona Mobiusa), Izabel Olszewskiej (pielęgniarka Monika), Romanowi Wojtowiczowi (misjonara Rose) i Bolesławowi Loedlowi (starszy pielęgniarz Sievers).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji