Gabinet bez terapeuty
"Doktor Haust" w reż. Magdaleny Piekorz w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Hanna Samson w Foyer.
Już dawno podejrzewałam, że nie każdy mężczyzna ma duszę. I wyszło na moje. Dr Haust duszy nie ma, bo ją przepił. Cierpi, bo opuściła go żona i zabrała dziecko. Samotność wypełnia piciem i przyjmowaniem pacjentów, tak jak on porzuconych i cierpiących męki piekielne.
Doktor Haust jest psychoanalitykiem. Przez jego gabinet przewijają się rzesze menedżerów, którym odejście żony odebrało poczucie bezpieczeństwa, a oni biedni nie umieją dokonać kolejnych miłosnych podbojów. Ejże! Pokażcie mi te rzesze porzuconych i cierpiących. To mężczyźni znacznie częściej odchodzą niż kobiety i szybko wychodzą na swoje. A nowa partnerka wcale nie przypomina byłej żony. Wystarczy, żeby spełniała kryteria kobiecej urody lansowane na okładkach kolorowych czasopism.
Więc pacjenci doktora Hausta i on sam budzą moją nieufność, bo niby skąd się wzięli? Aż nie chce mi się wierzyć, że ten zbiór stereotypów rodem z hollywoodzkich filmów i młodzieńczych fantazji można traktować poważnie. I jeszcze ten zbieg okoliczności, który dwóch porzuconych mężczyzn osadza w jednej klatce schodowej, jednego nad drugim, i obydwom każe, bez żadnych logicznych powodów, dorobić klucz do mieszkania sąsiadów z parteru. To już dla mnie za wiele, nawet jak na chwyt komediowy. Ale rzecz cała toczy się w obronie rodziny, bez której życie traci sens bezpowrotnie. I w obronie kobiet wykorzystywanych do brudnej domowej roboty. Chodzi zatem o słuszną sprawę, więc próbuję poskromić moje podejrzenia, że o nic tu nie chodzi, i chwytam się tych kluczy jak tonący brzytwy. Skoro dwie osoby klucza dorobić nie mogły, bo urągałoby to naszej inteligencji, to przyjmijmy, że nie ma tu dwóch osób, tylko jedna. A jeśli tak, to może nie ma i psa, który szczeka bezmyślnie, domagając się przyjemności. Zamiast tych trzech postaci jest tylko jedna, psychoanalitycznie podzielona na troje. Najniżej znajduje się id w postaci psa szczekającego na parterze. Ego, czyli dr Haust, mieszka na pierwszym piętrze, a nad nim superego, które z bronią w ręku wymierza mu sprawiedliwość.
Ten trop choć trochę tłumaczy, dlaczego nasz doktor zachowuje się tak nieprofesjonalnie, jakby nigdy nie był w gabinecie psychoterapeuty nawet w charakterze pacjenta. Dlaczego wciska pacjentowi jakieś dyrdymały na temat tego, co ten czuł, czuje i co czuć będzie?! Dlatego, że nie ma pojęcia o psychoterapii. Może nawet nie jest alkoholikiem. Jest tylko częścią jakiejś osoby, która nie wie, kim jest ani co czuje, w każdym razie nic o tym nie mówi, poprzestając na wciskaniu nam kitu. Ale czego chcieć od człowieka, który przepił duszę?
Od autora za to chciałoby się więcej. Żeby choć odrobinę poznał sprawy, o których pisze. Bo to tak, jakby pisać o pracy chirurgów, nigdy nie będąc w szpitalu. Albo budować most, nie wiedząc, do czego służy. Można nie trafić na rzekę.
Na zdjęciu: Michał Żebrowski.