Artykuły

My zdies' emigranty

"Wiśniowy sad" w reż. Tomasza Konina w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Pisze Michał Mizera w Teatrze.

Frapujący pomysł na Czechowa przedstawił Tomasz Konina w pierwszym sezonie swojej dyrekcji w Opolu. Jego "Wiśniowy sad", jego i scenografa Macieja Chojnackiego, opiera się przede wszystkim na intrygująco zaaranżowanej przestrzeni scenicznej. Przestrzeni, która mogłaby starczyć za całą interpretację dramatu. Współczesną, dotyczącą ludzi żyjących tu i teraz (jak najbardziej dosłownie), gorzką, miejscami bolesną, nierzadko śmieszną, nierzadko żałosną. Nie ma bowiem dworku Raniewskiej, nie ma samowara, nie ma gitary i najpewniej nie ma już wiśniowego sadu. Jest za to ordynarny piętrowy dom, przypominający betonowy, nieotynkowany, kanciasty moloch, wielokrotnie rozbudowany bez ładu i składu, bez gustu i miary. Z wielką budowlaną lampą przymocowaną do ściany, mającą oświetlać podwórko. Z żółtym rurociągiem i rozłożystym słupem wysokiego napięcia. Z oczkiem wodnym i z żółtą gęsią w roli ogrodowego krasnala. Byle jaka kuchnia z szafkami z MDF-u obok wytapetowanego saloniku zachowującego resztkę dawnej świetności: pianino, obraz (portret Raniewskiej?) i magnetofon. Cały budynek, dziś w stanie rozkładu, to świadectwo stopniowego dorabiania się jego mieszkańców. Brzmi znajomo? To dopiero początek polskich skojarzeń.

Dekoracja stoi po bożemu na scenie, przodem do opustoszałej widowni. Puste rzędy krzeseł wyglądają jak wykarczowany sad, w kierunku którego spoglądają czasem bohaterowie. Nic się tam nie dzieje, żaden zapach stamtąd nie dochodzi. Nawet wiśnie, które Firs podaje Raniewskiej na powitanie, najwyraźniej pochodzą z zeszłorocznego słoika. Patrzące w dal postaci sycą się nie tyle widokiem sadu, ile wspomnieniami z dzieciństwa czy odległej młodości. publiczność zaś została umieszczona w kulisach, po obu bokach podwórka (nie dziedzińca, nie zajazdu!). Obsadzona w rolach poglądaczy, "życzliwych" sąsiadów, co to, wołani o pomoc, nie usłyszeli, wy noszonych przez złodziei mebli nie zauważyli - za to dokładnie wszystko obserwują zza maskujących i dających poczucie bezkarności firanek (ściany parteru zrobione są z przezroczystej siatki). Dla bardziej ciekawych lub gorzej widzących zamontowano po obu stronach widowni dwa duże ekrany. Podzielone na cztery części, w których emitowany jest obraz z kamer obecnych we wszystkich pokojach. To coś więcej niż sąsiedzkie wścibstwo, to epoka Big Brothera. No, niby nasza epoka.

Ta dyskomfortowa sytuacja ciągnie się przez niemal całe przedstawienie. Podglądanie trwa od pierwszych scen zakochanego w Duniaszy Jepichodowa aż do powrotu Gajewa z licytacji. Wiśniowy sad sprzedany. Kupił Łopachin. Kto wyjeżdża? Kto zostaje? Przerwa. Powrót, ale już na prawdziwą widownię, zlokalizowaną na samym balkonie. Stłoczonych na pomoście bohaterów będziemy oglądać jeszcze przez kwadrans. Z pozoru nic się nie zmieniło. Pożegnania, nieudane swaty Warii i Łopachina, wreszcie odjazd. Inne jest tylko położenie publiczności. To już nie sąsiedztwo: wreszcie widać dwór w pełnej "krasie", a bohaterów z pewnego dystansu. Ten ciekawy i chyba skuteczny zabieg każe widzowi na nowo zająć stanowisko wobec wizji świata pokazanej na scenie.

Gra z publicznością ("to jest trochę o nas, ale tylko trochę", "to się dzieje u sąsiadów", wreszcie "to tylko teatr") podkreśla główny zamysł reżysera. To "Wiśniowy sad" emigrantów, może nawet emigrantów zarobkowych, którzy wyjechali za wygodniejszym, dostatniejszym, mniej obciążonym pracą życiem ("Gajew dostał posadę za sześć tysięcy, ale przecież jej nie przyjmie!"). Wracają od czasu do czasu w rodzinne strony, na ojcowiznę, gnani niewyjaśnionym sentymentem, tak jak się przyjeżdża do domku letniskowego, w którym spędziło się najfajniejsze wakacje dzieciństwa. Bo przecież nic atrakcyjnego w tej przestrzeni obecnie nie ma. I Ania, i Jasza doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dla nich przyjazd jest uciążliwym obowiązkiem towarzyszenia matce i protektorce. Sami są już z innego świata i najchętniej już drugiego dnia pobytu wróciliby do Paryża.

Że chodzi o polskich emigrantów, nie pozostawia wątpliwości muzyka, dobiegająca z tandetnego magnetofonu położonego na pianinie. Połomski, Szczepanik, Rodowicz, disco polo... wyznaczają domownikom rytm i zarazem sens upływającego życia. Przyjazd Raniewskiej ze świtą nie zmienia codziennych rytuałów, którym poddają się także przyjezdni. Kiedy emocje prawie sięgają zenitu, kiedy nagromadzenie wspomnień i gorzka świadomość banalności i bylejakości teraźniejszego życia stają się nie do wytrzymania, zmienia się także muzyka. Znienacka, jak zaplanowany zgrzyt, pojawia się porywający, pełen namiętności, wszechogarniający walc Wojciecha Borkowskiego, napisany specjalnie do "Wujaszka Wani" w reżyserii Koniny w Teatrze Ateneum (premiera w 1998 roku). W tamtym przedstawieniu był nostalgiczną puentą podkreślającą urok minionego "złotego wieku", finałowym danse macabre. Tutaj stanowi ostry dysonans z dotychczasowymi sielskimi melodiami, rozbija tę gęstą atmosferę, w której każdy z bohaterów coś udaje przed innymi, przekłuwa nadęty do granic balon ludzkich namiętności, zawiści, niechęci, niespełnionych marzeń i bolesnych autodiagnoz. Ujawnia i sankcjonuje brak zakorzenienia w ojczystej (ojcowskiej) ziemi, ale też w języku, przyjaźniach i związkach. Postacie nie potrafią się porozumieć, przyjezdni mówią innym językiem niż stali mieszkańcy. Wpadają w szalony taniec życia, wir, w którym trudno utrzymać i pielęgnować ludzkie relacje. (Dużym minusem programu jest brak informacji o opracowaniu muzycznym i o tym, że autorem walca jest właśnie Borkowski).

To, co trafnie punktuje muzyka, próbują wyrazić słowa. "Jacy wy jesteście nudni!" - pada kilkakrotnie ze sceny i staje się lejtmotywem przedstawienia. "Nudni i głupi", chciałoby się dodać. Rzeczywiście, w ujęciu Koniny bohaterowie "Wiśniowego sadu" nie radzą sobie z emocjami, nie radzą sobie nawet z podstawowymi czynnościami codziennego życia. Co ich wzbrania przed sprzedażą tak zagospodarowanej działki z zapuszczonym domem? Przecież nie sentyment do sadu, którego i tak najprawdopodobniej już nie ma. Przecież nie przywiązanie do walącej się rudery. I przecież nie, jak można by podejrzewać w dramacie Czechowa, godna obrona przeszłości i egzystencja ponad tak przyziemnymi sprawami. Pieniądze wręczone przez Raniewską recytującemu Niekrasowa Przechodniowi przestają denerwować, wzbudzają raczej zasłużony szacunek dla tego ostatniego, że umiał przejść w odpowiednim momencie. Przy tak prowadzonych przez reżysera i aktorów postaciach - patrząc na ich bezbrzeżną lekkomyślność i nieodpowiedzialność, zupełnie oderwaną od świata, w którym przyszło im żyć - sam miałem ochotę wejść na scenę i zarobić na nich parę groszy.

"Boże, ja nie przeżyję tego szczęścia!" - woła tymczasem co chwila Raniewska na widok znajomych mebli, krzeseł, stolika czy ludzi. I jest to tyleż krzyk radości, co wewnętrznej rozpaczy, zagłuszającej spodziewany, a nie dopuszczany do świadomości finał - bankructwa dotychczasowego życia, którego nie da się powtórzyć. I nie da się zmienić. Raz dokonane wybory wyznaczają jego bieg aż do śmierci. Trudno czuć sympatię do Raniewskiej i zrozumieć jej racje. Demaskująca jej egocentryczny charakter jest zwłaszcza scena, w której łaszącemu się Jaszy (znów chce zabrać się z nią do Paryża) każe aportować co rusz rzucany kamyk.

Między tym nieco egzaltowanym i wygłaszanym na pokaz: "ja nie przeżyję tego szczęścia" a oskarżycielskim, pełnym niechęci i odrazy do drugiego człowieka: "jacy wy jesteście nudni" kryje się cała Czechowowska głębia, psychologiczna prawda i egzystencjalna tajemnica. Do jej pełnego zaistnienia potrzeba jednak dobrze prowadzonych aktorów. Czechow, wbrew pozorom, a zwłaszcza ten uwspółcześniany, to nie jest aktorski samograj. Tymczasem największym mankamentem tego przedstawienia, i to mankamentem decydującym o ostatecznym efekcie, jest aktorstwo. Aż trudno uwierzyć, że ci sami aktorzy dwa dni wcześniej grali w świetnym "Baalu" Marka Fiedora!

Dużo w tym przedstawieniu aktorskich szarż (Trofimow Andrzeja Jakubczyka), stereotypów (poprawny Firs Grzegorza Minkiewicza), tanich grepsów (nie mogąca znaleźć swojego miejsca, zadziorna Waria Grażyny Kopeć), studenckich etiud (relacja Duniaszy i Jepichodowa), przesadnie teatralnych wybuchów. Niezbyt udane i mało inspirujące są aktorskie improwizacje czy też sceny dopisane autorowi przez reżysera (jak rozmowy dziewczyn o ciuchach). Trofimow skarży się na życie i swój los, zawodząc, aż uszy więdną. Jepichodow Leszka Malca z miną zbitego psa tak bardzo przeżywa podrywy Jaszy, że łatwo zrozumieć Duniaszę i jej uporczywe próby nawiązania romansu. Ta sama Duniasza Arlety Los-Pławszewskiej przeżywa z kolei odrzucenie i upokorzenie przez Jaszę z zaangażowaniem godnym lepszej etiudy. Świetnie obsadzona Ewa Wyszomirska w roli Szarlotty nie miała za dużo okazji do stworzenia pełnokrwistej roli. Ona jedna czeka z godnością na śmierć, nie ma pretensji do życia ani przeszłego, ani przyszłego. Szkoda tylko, że reżyser kazał jej utopić tę godność w butelce dobrego alkoholu. Widać taki to przywilej wrażliwych i rozumnych dusz. Chyba że Koninie zależało na pokazaniu, jak tanimi aktorami jesteśmy w swoich marzeniach o udanym życiu. To mu się, niestety, udało.

Ciekawie, drapieżnie poprowadzili za to swoje role Aleksandra Cwen jako Ania i Jakub Kotyński, który gościnnie zagrał Jaszę. Czasami udawało im się wyjść poza jednowymiarowość postaci i ukazać dość zjadliwy portret swoich rówieśników. Z kolei najciekawszą, najbardziej konsekwentną, a zarazem - wbrew obiegowej opinii i scenicznej praktyce - najbardziej niejednoznaczną postacią jest Łopachin Andrzeja Czernika. On i jeszcze Piszczyk (znakomity epizod Bogdana Zielińskiego), który ostatecznie wychodzi na prostą: z budzącego litość i zażenowanie dłużnika staje się przedsiębiorcą na wzór i podobieństwo nabywcy sadu. A Łopachin, ten domorosły, zakompleksiony "cham i prostak", wydaje się być jedyną rozumną osoba, której recepty na ocalenie majątku wcale nie są pozbawione racji. Wręcz przeciwnie - noszą znamiona konsekwentnej, przemyślanej strategii biznesowej. A jednak to on, wbrew swoim kalkulacjom, przepłaca i kupuje majątek Raniewskiej, nie mogąc patrzeć na głupotę i lekkomyślność dawnych mocodawców. Łopachin, ten biedny romantyk, próbujący ocalić dawny świat.

I co on, biedak, zrobi z tym walącym się domem, z działkami, przez które biegnie rurociąg i na których stoją słupy wysokiego napięcia? Bez Warii, której nie zechce z szacunku dla niej i siebie samego? Wie przecież, że nie kocha i nie jest kochany. Wystarczająco napatrzył się na tragedie i zmarnowane biografie nieszczęśliwie zakochanych, interesownie i bez wzajemności. On jeden może wraz z Piszczykiem budować nowy świat. Nowy, ale raczej nie wspaniały.

W finale dom Raniewskiej (dzięki komputerowej symulacji) znika, rozpada się, stopniowo stapia się w jedno z ciemną nocą. Zapomniany, schorowany Firs przywołuje domowników. Ale przecież nie o sad i nie o dom tu chodziło, a o duszę. Bo i Polak ma rosyjską duszę - na to wychodzi.

Michał Mizera - doktorant Instytutu Europeistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą idei teatru narodowego. Współpracuje z Krajowym Funduszem na rzecz Dzieci, Centrum Myśli Jana Pawła II , wydawnictwem Raabe i "Pulsem Biznesu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji