Artykuły

Aktorstwo to nie psychodrama

Narodziny gwiazdy - tak bez nadmiernej przesady można określić status JOANNY KULIG. Jeszcze nie jest zbyt popularna - chociaż otrzymała już nagrody na festiwalach w Gdyni i w Koszalinie za swój brawurowy aktorski debiut w filmie "Środa, czwartek rano" Grzegorza Packa. Jednak wszystko co najlepsze dopiero przed nią.

Kulig zobaczymy nie tylko w dużych rolach w nowych filmach Janusza Kondratiuka i Magdaleny Łazarkiewicz, spektaklach Krystyny Jandy i Krzysztofa Jasińskiego, ale także w znaczących produkcjach europejskich.

Kulig zagrała właśnie ważną rolę w niemieckim filmie Anny Justice u boku Leny Olin, niebawem w Londynie rozpoczyna zdjęcia do filmu "The woman in the fifth" z Kristin Scott-Thomas i Ethanem Hawkiem. w drugiej połowie roku zagra jeszcze jedną, tym razem już główną rolę w bardzo prestiżowej koprodukcji...

Z JOANNĄ KULIG rozmawia Łukasz Maciejewski

Wciąż jesteś w podróży...

- Taki zawód. Z miejsca na miejsce. Już się przyzwyczaiłam. Dobrze mieszka mi się w Krakowie, ale czasami ciągnie do Warszawy... Mąż nie chce jednak o tym słyszeć (śmiech), a zatem w Krakowie prowadzę życie domowe i towarzyskie, a w Warszawie pracuję. Jest w tym jakaś konsekwencja.

- Rozmawiamy w sąsiedztwie Teatru Polonia - właśnie skończyłaś występ w spektaklu "Wassy Żeleznowej", rzadko wystawianej w Polsce sztuki Gorkiego. Ostatni raz Wassa była grana w Teatrze Wybrzeże prawie trzydzieści lat temu. Pamiętam jeszcze dwa interesujące teatry telewizji z kreacjami Anny Dymnej i Haliny Gryglaszewskiej w roli tytułowej.

- W przedstawieniu Waldemara Raźniaka "Wassę Żeleznową" gra Krystyna Janda. Ponieważ z oczywistych względów trudno byłoby nam nawiązywać do spektakli sprzed kilkudziesięciu lat, pani Krystyna Janda zaproponowała, byśmy przeczytali tekst Gorkiego jak gdyby po raz pierwszy i wspólnie odkryli jego aktualność. Okazuje się, że Gorki byl niezwykle dotkliwy w swoim okrucieństwie, przenikliwy w ukazaniu słabości ludzkich charakterów.

Krystyna Janda zbudowała adaptację Wassy na podstawie dwóch wersji dramatu Gorkiego: z 1910 i 1935 roku oraz z opartego na motywach Zeleznowej filmu Gleba Panfiłowa "Matka" z 1989 roku.

- To będzie spektakl o przemocy w rodzinie. Takie dictum usłyszeliśmy na pierwszej próbie. Trochę byłam zdziwiona. Gorki? Przemoc w rodzinie? Ale Krystyna Janda doskonale wie, co robi. W swoich zabiegach adaptacyjnych odnalazła u Gorkiego rejestry, które brzmią bardzo współcześnie. Z jednej strony chodzi o desperacką walkę Wassy o przetrwanie jej rodziny, z drugiej dotykamy całego katalogu społecznych patologii i zwyrodnień.

W Wassie, która zainaugurowała działalność "Och - teatru" Krystyny Jandy grasz Natalię - postać zdecydowanie nieprzyjemną, mroczną, tajemniczą...

- Początkowo miałam grać Lube, przeciwieństwo Natalii: niepełnosprawną, autystyczną dziewczynę, chyba najjaśniejszą postać dramatu. Kiedy zaczynałam już "zaprzyjaźniać" się z Lubą, zadzwoniła pani Krystyna Janda z pytaniem: - A co byś powiedziała, gdybym obsadziła cię z twoją siostrą, ale wtedy grałabyś Natalię, a Justyna - Lube.

Twoja siostra Justyna Schneider debiutowała w Polonii rolą Heleny w "Grubych rybach" Bałuckiego w reżyserii Jandy...

- Od dłuższego czasu marzyłyśmy, żeby zrobić coś wspólnie. Propozycja Krystyny Jandy spadła nam z nieba. Tyle tylko że musiałam uśpić poczciwą Lube i odkryć demoniczną Natalię. Moja bohaterka jest teraz zepsuta, nie ma żadnych złudzeń, że zło zawsze wygrywa. Trudne zadanie aktorskie, ale zarazem bardzo emocjonujące. Chociaż pokochałam Lube, cieszę się, że mogę mierzyć się z Natalią. Coś nowego, coś innego.

Jak się pracuje z Krystyną Jandą?

- Mała szkoła aktorska. Janda wchodząc w rolę zapomina o wszystkim, również o sobie. Staje się Wassą. Natalia jest w nią zapatrzona. Aśka Kulig również, bezwiednie (śmiech). Kiedy na którejś próbie w pewnym momencie Wassa-Janda założyła na głowę szalik, dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że mimowolnie zrobiłam to samo. Miałam szalik na głowie. Przy wszystkich możliwych różnicach wynikających z doświadczenia, dorobku czy wieku myślę, że reagujemy z panią Krystyną podobnie, mamy zbliżony temperament.

Rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że - jak niegdyś Jandę - rozpiera cię energia. Rok 2009 był przełomem. Zagrałaś w kilku filmach, występujesz w teatrze, śpiewasz. Trudno za tobą nadążyć.

- Pozory. Miałam dłuższą przerwę. Przygotowywałam się wtedy tylko do głównej roli w dużym, europejskim filmie, w którym prawdopodobnie zagram w tym roku. Przede wszystkim jednak usiłowałam się wyciszyć, odnaleźć w sobie spokój, który wcześniej gdzieś zgubiłam. To doświadczenie okazało się cenne, bo w sytuacji, w której telefon z propozycjami dzwoni bardzo często, nie czuję, żeby cokolwiek wymykało mi się spod kontroli. Nakręciłam dwa filmy w Polsce - z Magdaleną Łazarkiewicz i Januszem Kondratiukiem, jeden w Niemczech - z udziałem m.in. Leny Olin, przygotowuję się do kolejnych. Równolegle od czasu do czasu gram w podwójnej obsadzie w "Sonacie Belzebuba" w teatrach STU, w Starym i w Polonii, ale nie czuję zmęczenia. Nie mam wrażenia, żeby praca wyczerpywała mnie emocjonalnie i fizycznie.

- Jesteś zaprzeczeniem wielu reguł obowiązujących w profesji aktorskiej. Najpierw nie bardzo chciałaś być aktorką dramatyczną (dostałaś się na specjalizację wokalno-estradową w krakowskiej PWST), potem szybko, bo już na drugim roku studiów dostałaś propozycję "nie do odrzucenia" - zagrania roli Hermii w "Śnie nocy letniej" w reżyserii Mai Kleczewskiej. Obsadzana chętnie przez młodych i modnych reżyserów - Klatę, Kleczewską czy Zelenkę nieoczekiwanie zrezygnowałaś z etatu w Starym...

- Zagrałam va banque, ale decyzja nie była przypadkowa. Długo do niej dojrzewałam, bardzo mocno ją przeżyłam. Poza niezaprzeczalnymi korzyściami wynikającymi z pracy w znakomitym zespole czułam, że robię coś wbrew sobie. Dzisiaj uważam, że rezygnacja z etatu w Starym była jedną ze słuszniejszych z decyzji w moim życiu.

Miałaś wtedy coś w zanadrzu, jakieś propozycje?

- Niewiele, pan Krzysztof Jasiński zaproponował mi Kordelię w "Królu Learze", którą być może zagram, oraz udział w "Sonacie Belzebuba". I tyle. Ale problem tak naprawdę był we mnie. Miałam wrażenie, że to już finał. Że aktorstwo mnie przerasta, nie czuję tego. Praca w teatrze nigdy nie była zresztą moim marzeniem, przede wszystkim chciałam śpiewać. Ale wszystko potoczyło się trochę poza mną. Najpierw, na drugim roku studiów, w trakcie warsztatów zagrałam Albertynkę w "Operetce" Gombrowicza, następnie jej reżyser Mikołaj Grabowski zaprosił mnie na spotkanie z Mają Kleczewską, szybko weszłam do zespołu Starego. I trochę się zagubiłam. Na dobrą sprawę dopiero w momencie, kiedy zrezygnowałam z pracy w Starym, zrozumiałam, że jednak chcę być aktorką. Mam talent.

I szczęście...

- Tak, mam także szczęście. Doktor Halinę (Teatr Telewizji, reżyseria Marcina Wrony), w którym zagrałam tytułową rolę, zobaczył w Anglii w TV Polonia, Paweł Pawlikowski, reżyser "Lata miłości". Po jakimś czasie zaproponował mi udział w swoim nowym filmie "The woman in thefifth", w którym zagram obok m.in. Kristin Scott-Thomas i Ethana Hawke. Z kolei kasting do niemieckiego filmu wygrałam wbrew wizji reżyserki Anny Justice i producentów. To miała być zupełnie inna postać - odmienna fizycznie i psychicznie, a jednak przekonałam niemiecką ekipę swoim temperamentem, pasją i energią. Coś w tym musi być. Wyznaję zasadę, że nawet jeżeli nie jestem do końca pewna czy mam rację, w budowaniu roli uważnie słucham siebie, ufam własnej intuicji. A w Starym byłam przede wszystkim zagubiona. Nie wiedziałam, co robić.

W Krakowie plotkowano, że rezygnując ze stałej pracy w teatrze myślałaś przede wszystkim o trudnej współpracy z Mają Kleczewską.

- Kiedy się spotkałyśmy, byłam za młoda i zbyt naiwna. Pani Kleczewska przygotowując spektakl opiera się przede wszystkim na aktorskiej improwizacji, do czego szkoła teatralna na pewno nas nie przygotowuje. Nikt nie mówił mi o sposobach ochrony przed reżyserem, tymczasem podczas prób do "Snu nocy letniej" wydarzyło się moim zdaniem sporo nadużyć, kilka niekontrolowanych zachowań. To była jazda bez trzymanki, a ja byłam wtedy właściwie jeszcze dzieckiem. Na pewno nie byłam przygotowana na psychologiczne zapasy.

- "Sen nocy letniej" Kleczewskiej miał zarówno zdeklarowanych entuzjastów, jak i zajadłych oponentów.

- To był w efekcie dobry i ciekawy spektakl, ale dla mnie po raz pierwszy zaświeciło się żółte światełko. Za dużo korzystałam wtedy z siebie, z prywatnych, niekiedy toksycznych emocji. Uruchomiłam pamięć emocjonalną wynajdując uśpione pokłady bolesnych przeżyć. Nikt mi nie powiedział, że tak nie wolno, że to wyboista droga, na której łatwo się wykoleić. Jednak praca z Mają w pewnym sensie czegoś mnie nauczyła. Od tamtej pory zupełnie inaczej podchodzę do budowania postaci, bardziej dojrzale i świadomie. Myślę, że gdyby nie było tej "drugiej drogi", pewnie zrezygnowałabym z zawodu. Aktorstwo to nie psychodrama.

Na początku zawodowej drogi mówisz rzeczy niepopularne, na pewno niepoprawne politycznie. Masz "niewyparzoną gębę"?

- Nie jestem bezczelna, ale na pewno dociekliwa. Bywam wkurzająca, bo chcę wszystko wiedzieć. Każdego reżysera zamęczam pytaniami (śmiech), ale potrzebuję tego wszystkiego po to, żeby w momencie, kiedy wyjdę na plan filmowy albo na scenę działać organicznie, mimowolnie przetwarzając emocjonalnosć postaci na własne ciało.

A muzyka ciągle jest dla ciebie ważna?

- Kiedy przez długich osiem łat codziennie ćwiczyłam na pianinie, dostawałam szału, dzisiaj doceniam tamtą lekcję. Słysząc znajome dźwięki funkcjonuję w innym, alternatywnym świecie. Muzyka to wielka siła. Ciekawe, że na swojej drodze spotykam reżyserów, którzy muzykę mają we krwi. Mikołaj Grabowski, Krzysztof Jasiński czy Paweł Pawlikowski są szalenie muzykalni. Kiedy grałam pierwszą rolę filmową - Teresę w "Środzie czwartek rano" Grześka Packa - w przerwach między ujęciami słuchałam znakomitej amerykańskiej śpiewaczki Kathleen Battle. Muzyka mnie inspirowała.

Domyślam się, że twój udział w "Sonacie Belzebuba" Krzysztofa Jasińskiego to również pochodna "muzyczności" spektaklu?

- Tak, muzyka. Plus Witkacy, plus taniec. Jak to wszystko pogodzić? Ciągle się uczę...

W wywiadach z tobą bardzo często pojawia się wspomnienie telewizyjnej Szansy na sukces. Wiele lat temu wygrałaś ten program śpiewając "Między ciszą a ciszą" Grzegorza Turnaua.

- Niewiarygodne, ale ludzie wciąż mnie poznają po głosie. Czasami słyszę: "A pani to chyba w Szansie na sukces śpiewała?". To było przecież dwanaście lat temu. Miałam piętnaście lat.

Kim była dziewczynka, która dwanaście lat temu przyjechała do Warszawy z malutkiej Muszynki?

- Przestraszone, ambitne kurczątko. W mojej miejscowości mieszka zaledwie trzysta osób i wszyscy to oglądali. Mama była dumna. W "Gazecie Krakowskiej" Grzegorz Turnau powiedział, że jestem dziewczynką ciekawą świata, a fakt, że pochodzę z małej miejscowości, może być tylko moim atutem. Bardzo się staram, żeby nie stracić tego atutu. Nie zapomnieć, skąd jestem.

Maksym Gorki, autor Wassy Żeleznowej, pisał: "Trzeba tak żyć, żeby można było mieć szacunek dla samego siebie"...

- Szacunek dla siebie wynika z umiejętności docenienia innych. Przed pointą zawsze powinien być kontrapunkt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji