Fizycy i obłęd
"Ryzyk-fizyk" - to sztubackie powiedzonko jest odpowiednikiem tradycyjnego "raz kozie śmierć". I rzeczywiście: ryzyko fizyki współczesnej ma coś wspólnego z tą desperacką formułą. A w sytuacji kozy znalazła się cała ludzkość... Aby uchronić świat przed samobójczym obłędem, genialny fizyk symuluje obłęd i ukrywa swoje niebezpieczne odkrycia w domu wariatów - oto kapitalny punkt wyjścia "Fizyków", których polską prapremierę oglądamy na wiernej Durrenmattowi scenie Teatru Dramatycznego.
"Punktem wyjścia dla nas nie jest jakaś teza, tylko pewna historia" - powiada o tej sztuce znakomity szwajcarski dramaturg. Po wysłuchaniu jego historii nie dowierzamy mu jednak: to jest sztuka jak najbardziej ..z tezą". I o ile podstawowe tezy autora nie budzą w nas sprzeciwu, o tyle historia, wymyślona dla zademonstrowania tych tez, niezbyt trafia do
przekonania. Bo też autor poczyna sobie ze swoimi postaciami jak z kukłami, a chce nam wmówić, że trzeba je brać serio, z całą psychologiczna dosłownością. "Fizycy" to w gruncie rzeczy publicystyczny moralitet, metafizyczna tragifarsa, jak tyle innych dzieł Durrenmatta. Tymczasem autor w przedpremierowej rozmowie z zespołem teatru powiada (wg stenogramu cytowanego w programie): "Sam dramat jako taki, wystawiony na scenie, nie powinien wywołać wrażenia, że widz uczestniczy w sztuce wymyślonej,skonstruowanej, abstrakcyjnej".
Ba, nie powinien. Ale takie właśnie wrażenie wywołuje i nie jest to bynajmniej wina teatru. Byłem bardzo ciekaw, czy spektakl rozproszy te wszystkie wątpliwości, które nasunęła mi lektura sztuki, drukowanej niedawno w "Dialogu". Nie rozproszył. To, co budziło sprzeciw w czytaniu, na scenie razi jeszcze bardziej. Aktorzy dokonują cudów akrobacji, aby uprawdopodobnić ten "psychologiczny cyrk", jak trafnie określił atmosferę sztuki jej reżyser Ludwik Rene. Chodzą po linie z podziwu godna zręcznością, ale co zrobić, kiedy "lina" kończy się w połowie drogi? Można symulować obłęd, ale żaden aktor nie potrafi symulować prawdy, jeśli jej brak - postaciom i sytuacjom. A w "Fizykach", powtórzmy to raz jeszcze, jest tylko prawda wielkiej przenośni, paradoksalnego skrótu, satyrycznego przejaskrawienia. Natomiast cała ta historia daleka jest od prawdopodobieństwa psychologicznego.
Ale nie grymaśmy. "Fizycy" to pasjonujący pamflet na współczesność. Teatr Dramatyczny umiejętnie transformuje wysokie napięcie tej sztuki, potwierdzając swoją renomę śmiałego eksperymentatora w laboratorium nowoczesności. Sukces tym cenniejszy, że poprzedzony w tym sezonie kilkoma mniej udanymi eksperymentami....
Wanda Łuczycka (w niewdzięcznej roli diabolicznej lekarki) i Jan Świderski (wielki fizyk symulujący obłęd) zapisali na swym durrenmiattowskim koncie znakomite kreacje, nie ustępujące ich pamiętnym rolom w "Wizycie starszej pani" i "Romulusie". Dwaj pozostali fizycy (Edmund Fetting i Bolesław Płotnicki) czują się znacznie lepiej w skórze Newtona i Einsteina, z którymi się utożsamiają w swoich rzekomych urojeniach, niż w tej skórze, którą autor skroił na ich własny użytek. I trudno im się dziwić: "spluwa", wciśnięta im ni stąd, ni zowąd do ręki nie jest instrumentem właściwym dla szanującego się fizyka. Gdyby przynajmniej autor nie żądał od nich i od nas brania na serio groteskowej makabry z mordowaniem pielęgniarek "dla dobra ludzkości"...
Ale ostatecznie dramat Durrenmatta to przestroga przed tą makabrą, którą trzeba brać jak najbardziej na serio, aby do niej nie dopuście!