Dziady w Krakowie
Cztery godziny trwają "Dziady" w Starym Teatrze w inscenizacji Konrada Swinarskiego - z tego godzinę publiczność ogląda je na stojąco. Ale ani na chwilę nie słabnie natężenie uwagi, nie opada na widza znużenie, nie zatrzymuje się rytm przedstawienia. Strofy arcypoematu Mickiewicza - najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek w języku polskim napisano - zawsze chwytają za gardło, przyspieszają bicie serca. A Swinarski zrobił z tego wielki teatr.
Właśnie teatr-widowisko (taki zresztą jest podtytuł dany przez poetę fragmentom Części I) z całym bogactwem różnorodnych chwytów teatralnych. Widowisko, które nie boi się jaskrawych i ostrych efektów, mocnej ekspresji i krzyku, raz po raz posługuje się elementami naturalistycznymi, werystycznymi, dosłownymi. Starzec w kaplicy włożył autentyczny ogień w autentyczny "kocioł wódki", a potem "buchnęło, zawrzało i zgasło" z siłą bomby. Guślarz naprawdę zapala "święcone ziele", idą "w górę dymy, w górę blaski" i rozrzuca prawdziwą soczewicę. W scenie balowej dwa pioruny uderzają z takim ogłuszającym hukiem, jakby naprawdę wpadły na salę Starego Teatru. Itd.
Wszystko to zresztą przetłumaczone zostało na dosłowny język teatralny z tekstu, który został uszanowany w sposób maksymalny (małe skróty w Części II i III, większe w IV, prawie zupełne pominięcie - poza jedną sceną - Część I, ściśle zachowana kolejność scen). I te rzeczywiste elementy wtapiają się - jak zawsze u Swinarskiego - w odrębną rzeczywistość teatralną, która rządzi się swoimi prawami a działa fascynująco.
Przedstawienie zaczyna się w szatni. Publiczność czeka na zaproszenie do procesji, by wolnym krokiem, w mroku wejść w górę schodami wśród stacji Golgoty, obok siedzących na ziemi żebraków (nie wiem czy autentycznych, wynajętych spod krakowskich kościołów, ale podejrzewam, że tak). W foyer na pierwszym piętrze, na środku - kaplica. Tylko to, co wymienione w Części II "Dziadów": ołtarz z obrazem Matki Boskiej, katafalk, beczułka z wódką. Dookoła tłum kobiet wiejskich i chłopów. I śpiew - nie śpiew, ale zawodzenie: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie..." pod obsesyjną, monotonną melodię, sączącą się ze skrzypiec wiejskiego grajka (muzyka Zygmunta Koniecznego). To zawodzenie odzywać się będzie potem stałym motywem towarzyszącym, baby i dziady znajdą się pod murami więzienia i za pałacem Senatora. Stworzy to otoczkę całego przedstawienia, nada mu jedność obrzędu, w którym bierze udział także publiczność.
Obrzęd zaczyna Guślarz (Roman Stankiewicz) - nie czcigodny starzec, ale wiejski czarownik, zaklinacz, chytrze wykorzystujący zabobony ludu, sam zresztą też zabobonnik. Tłum jest fanatyczny, wybucha we wrzaskach zbiorowej histerii, czy w furii nienawiści i zemsty (przy Widmie pana). Milczący upiór Gustawa wchodzi do kaplicy, tu mijają jego godziny miłości, rozpaczy, przestrogi w rozmowie z Księdzem: Część IV "Dziadów".
Na Część III przechodzimy z foyer do widowni teatru i siadamy w krzesłach. Przez sam środek przerzucony pomost od sceny do końca sali. To będzie główna scena, z tradycyjnej pozostała tylko niewielka przestrzeń i w tle chór kościelny, z którego śpiewają chłopcy-aniołowie. Najpierw krótki obrazek rozbrykanych i roztańczonych chłopców i dziewcząt z Części I, potem dobitny tupot marszu, żandarmi otaczają salę: więzienie. Prolog - po jednej stronie dobre duchy, po drugiej złe, jak chciał Mickiewicz. Tak już będzie stale w nieustannej ingerencji diabłów i aniołów w walce o duszę Konrada. Scena w sali więziennej wzruszająca swą prostotą i naturalnością. Wielka Improwizacja. Jerzy Trela jest aktorem młodym, bardzo utalentowanym. Gra Gustawa-Konrada z siłą i młodzieńczą zapalczywością. Stwarza kreację wybitną, choć ciężar myśli Wielkiej Improwizacji musiał okazać się jeszcze ponad jego możliwości jako partnera Pana Boga.
Po Wielkiej Improwizacji przerwa, jedyna. Publiczna znowu schodzi do szatni. Przywołuje ją z powrotem na górę Ksiądz Piotr dzwonkiem ministranta. Rzecz toczy się dalej. Ksiądz Piotr, wybornie zagrany przez Andrzeja Kozaka, jest skromnym, drobnym braciszkiem, który pragnie walczyć ze złem i który niknie w cieniu bohatera głównego. Widzenie Ewy (Anna Polony) odbywa się we śnie Konrada. Na pomoście rozwija się olbrzymi czerwony chodnik. Teraz rozgrywa się Salon Warszawski, pełne grozy sceny u Senatora ze znakomitym Wiktorem Sadeckim i przejmującą Panią Rollison (Izabela Olszewska). Wracamy na cmen-tarz do Guślarza i Kobiety w żałobie, do Nocy Dziadów. I na ukończenie Trela-Konrad z dalekiej Północy przepięknie mówi wiersz "Do przyjaciół Moskali", który należy do "Dziadów" i który cudownie uzupełnia całość tego dramatycznego poematu.
Taki jest w największym i nieudolnym skrócie przebieg tego przedstawienia. A jaki w nim ładunek myśli? Swinarski sam wytłumaczył ją w swych wypowiedziach przed premierą i w programie. Najbardziej obce były mu "Dziady" jako misterium narodowe, jako "msza żałobna za wolność narodu". Chciał stworzyć "Dziady" antyschillerowskie, z wieloznaczności tego utworu wydobyć sens najszerszy i najbardziej trafiający do świadomości dzisiejszego człowieka. Chciał dać "Dziady" zrodzone z nienawiści przeciwko niewoli w każdej postaci. Niewoli religijnej, ideowej, społecznej, politycznej, niewoli samego siebie. Chciał wydobyć drogę doskonalenia się człowieka, jego spełniania się w społeczeństwie poprzez przemianę idei osobistej w ideę społeczną.
Sądzę, że te myśli udało mu się przeprowadzić w sposób przekonujący i artystycznie niezwykły. Można tu przyczepić się wątpliwościami do różnych szczegółów, ale takie jest działanie całości. Zresztą może znajdą się i tacy krytycy, którzy zechcą zakwestionować i całość jako kontrowersyjną. W każdym razie ci, którzy byli na krakowskiej premierze w niedzielę 18 lutego, odczuli, że w teatrze polskim stało się coś wielkiego.