Miłość i Mrożek
Najnowszy utwór dramaturgiczny Sławomira {#au#87}Mrożka{/#} - "Miłość na Krymie" - od chwili publikacji w grudniowym numerze "Dialogu" wzbudza spore zainteresowanie. Niedawna premiera tej sztuki w Teatrze Starym (6 IV) w reżyserii Macieja Wojtyszki oraz publikacja tekstu w formie książkowej (wydawnictwo Noir sur Blanc) stanowią dogodny pretekst do uważnego przyjrzenia się nowemu dramatowi autora "Tanga".
Sławomir Mrożek - o czym każde dziecko wie - to klasyk. Jego "Tango" jest obok "Kartoteki" Tadeusza {#au#9}Różewicza{/#} sztandarowym przykładem naszej współczesnej dramaturgii, przerabianym na lekcjach polskiego w liceach, technikach i na kursach wieczorowych. Mrożek jest także, jak głosi powszechna opinia, głównym przedstawicielem tzw. "dramatu absurdu" - utożsamianego z twórczością m.in. {#au#52}Ionesco{/#}, {#au#2327}Arrabala{/#}. W języku potocznym zadomowiło się na dobre powiedzenie "...jak z Mrożka", które w prosty i czytelny sposób opisuje większość absurdów polskiego życia.
Kłopot w tym, iż Mrożek od lat siedemdziesiątych nie pisze wcale sztuk groteskowych i absurdalnych. Jego "Emigranci" (1974) są znakomitym przykładem sztuki realistycznej, napisanej w zgodzie z wszelkimi regułami psychologizmu. Podobnie późniejsze: "Kontrakt", "Ambasador", "Pieszo", "Portret". Na twórczości Mrożka wyraźnie widać, jak lubimy przywiązywać się do uogólniających sądów, które, niestety, zwalniają z myślenia. A wówczas nietrudno o kłopoty. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z autorem tak przewrotnym i inteligentnym.
Niestety, nikt już nie potrafi czytać Mrożka "zwyczajnie". Każdy jego nowy tekst odbierany jest nieuchronnie przez soczewkę "klasyczności" i "arcydzielności". Mrożek został wpisany w skład czwórki ({#au#158}Witkalcy{/#}, {#au#405}Gombrowicz{/#}, Różewicz, Mrożek) polskiego dramatu XX wieku i każdy jego tekst zostaje od razu ustawiony w perspektywie globalnej, wobec "Ślubu", "Kartoteki", "Szewców" itp. Mało kto zatrzymuje się nad samym tekstem, nad tym, co autor w nim zawarł. Teraz, w tym momencie, a nie w stosunku do wszystkiego naokoło.
"Miłość na Krymie" jest utworem szczególnym. Po raz pierwszy Mrożek pokusił się o napisanie sztuki epickiej - akcja zaczyna się w 1910 na tytułowym Krymie, akt II rozgrywa się w roku 1928, zaś III w 1990. 80 lat historii Rosji, 80 lat historii XX wieku. W tak napisanym dramacie głównym bohaterem staje się czas. Nie przypadkiem jedne postacie starzeją się, inne pozostają młode. U Mrożka walkę z czasem wygrywa tylko miłość. Nieszczęśliwie zakochani nie starzeją się. Wszystko naokoło ulega rozpadowi.
Akt I rozgrywa się w stylowo urządzonym pensjonacie. Postacie, klimat sceny zaczerpnięte zostały z Czechowa. Czechów w 1898 r. zachorował i prawie do śmierci leczył się na Krymie. Zmarł w 1904. Akcja sztuki Mrożka zaczyna się 6 lat później, ale bohaterowie "Wiśniowego sadu" żyją nadal. Ich świat jeszcze trwa. Za 7 lat wybuchnie rewolucja. W "Miłości na Krymie" Włodzimierz Lenin czeka już za drzwiami. Na odgłos wystrzału strzelby wbiega do salonu z okrzykiem "Co? Już?!". W finale I aktu powraca ponownie, aby wyjeść do reszty konfitury. W akcie II salonu już nie ma - choć akcja dzieje się w tym samym miejscu. Ściany są brudne i odrapane. Z Lenina została plastikowa kukła, z którą mogą się fotografować turyści. Taka sama, jaką przez dziesiątki lat wystawiano w Mauzoleum na Pl. Czerwonym.
Mrożek swoje gry z XX wiekiem prowadzi niesłychanie świadomie. Podobnych pomysłów - rozwijających się z aktu na akt, jak ten z Leninem - jest bardzo wiele. "Miłość na Krymie" -jak bodaj żaden z dotychczasowych utworów autora "Tanga" - jest precyzyjnie i z dużym wyczuciem teatru napisaną partyturą, gdzie najdrobniejszy element ma swój sens. Mrożek doskonale wie, że na scenie najmniejszy drobiazg na trzecim planie posiada określone znaczenie. W teatrze - w odróżnieniu od kina - architektura, meble, przedmioty nie są tłem, ale równoprawnymi z aktorem bohaterami akcji scenicznej. Realizacja tak pomyślanej wizji dramaturgicznej wymaga precyzji równej tej, z jaką inscenizuje się teksty {#au#247}Becketta{/#}. Nie ma w niej miejsca na tak lubianą w naszych teatrach dowolność interpretacji, dopisywanie "pomysłów", błaznowanie itd.
Sławomir Mrożek wywołał sporo zamieszania, dodając do swojego tekstu klauzulę 10 punktów, w których zakazał dokonywania cięć, przestawień i modyfikacji w tekście oraz odstępstw od założeń scenograficznych, kostiumowych itd.
Co poniektórzy (szczególnie recenzenci) na Mrożka się obrazili, inni z wyniosłą pogardą ograniczyli się do wyrażenia "głębokiego zdziwienia" nieodpowiedzialną postawą autora. Nikt jednak nie zechciał zauważyć, że klauzula Mrożka wbrew pozorom wcale nie ogranicza możliwości twórczych teatru. Zmiany w tekście nic nie pomogą, jeśli braknie precyzji, dokładności i głębokiej analizy tekstu. Diabeł tkwi w detalach, w rozłożeniu akcentów. I pewnej dozie wrażliwości, której np. zabrakło scenografom z krakowskiego przedstawienia, którzy z opisanej przez Mrożka kolorowej makiety cerkwi uczynili przeładowaną złotem i sztukaterią krzyżówkę odpustowego świecidełka ze statkiem oceanicznym (okrągłe okienka w cerkwi?).
Spektakl w Teatrze Starym przypomina trochę egipską piramidę - solidny na dole i chudziutki u szczytu. Dobrze grają aktorzy - Jerzy Trela, Anna Radwan, Roman Gancarczyk, Jerzy Grałek, Anna Dymna, Izabela Olszewska, Marek Litewka, Piotr Cyrwus. Aczkolwiek im bliżej końca, tym gorzej. O sztuce Mrożka zdążył się już wykrystalizować pewien stereotyp ocen - akt I jest znakomity, akt II gorszy, III - najsłabszy. Realizacja teatralna zdaje się potwierdzać tę opinię. Nic bardziej mylnego! Po prostu - "grę w Czechowa" uprawiać można względnie łatwo. Ale czarny i duszny trzeci akt, z zaskakującą na koniec apoteozą wiecznie młodej i pięknej Tatiany, w której kochają się dwaj bohaterowie Sjejkin i Zachedryński - niczego nie przypomina. A zatem, wymaga wymyślenia formy teatralnej od podstaw. Choć kto wie, czy spojrzenie nań poprzez Becketta i np. jego "Końcówkę" coś by nie pomogło? W tej sztuce najistotniejszy jest finał - gdy nie zabrzmi czysto i klarownie - całe wcześniejsze gry tracą sens. Podstawa piramidy winna znajdować się na końcu! Finałowa pochwała miłości jako jedynej trwałej wartości, która pozostaje po XX wieku, z pozoru wydać się może zbyt banalna. Bo jakże to: nie żadne tam historiozoficzne wizje, powroty "ducha dziejów", walki klas, tylko zwyczajna miłość? Serce przebite strzałą - jak na plakacie autorstwa Mrożka... Takie serce, jakich pełno znajdziemy na szkolnych ławkach, na ścianach bloków?
W zaskakujący sposób finał "Miłości na Krymie" przypomina zakończenie zrealizowanego w tym samym 1993 roku utworu innego polskiego artysty. "Niebieski" Krzysztofa Kieślowskiego wieńczy wspaniała pieśń według słów listu św. Pawła "A gdybym miłości nie miał...". Kieślowski, podobnie jak Mrożek, choć każdy na swój sposób, prowadzą swoich bohaterów poprzez najcięższe doświadczenia historii (Mrożek) i egzystencji (Kieślowski - głównej bohaterce giną w wypadku drogowym mąż i dziecko) ku tej niby oczywistej konkluzji. Bez przemyślenia i zagrania na serio tego finału, "Miłość na Krymie" jest tylko niewiele znaczącą zabawą.
Inscenizacja w Krakowie pozostawia spory niedosyt. Chciałoby się już zaraz zobaczyć następną wersję. Jak na razie pozostaje wycieczka do Warszawy (gdzie w Teatrze Współczesnym premierę sztuki przygotował Erwin Axer) lub lektura tekstu. Do czego gorąco namawiam.