Artykuły

Urok belcanta i wirtuozeria wokalna

Wystawianie oper z myślą o konkretnych wykonawcach, którzy w dziełach tych mogli znaleźć dla siebie szczególnie wdzięczne pole do popisu, przez co i cały spektakl zyskiwał gorętsze przyjęcie ze strony publiczności, było kiedyś praktyką dość powszechnie w święcie stosowaną i przynoszącą na ogół niezłe wyniki.

U nas jednak w ostatnim półwieczu stopniowo coraz wyraźniej obyczaj ten zanikał. Jednego z chlubnych wyjątków dostarczyła jeszcze przed blisko dwudziestu hity Opera Bałtycka, wystawiając Faworytę Donizettiego specjalnie dla związanej z tą sceną od dnia debiutu, a rozpoczynającej właśnie świetną międzynarodową karierę Stefanii Toczyskiej. Podobnie postąpiło teraz kierownictwo Teatru Narodowego, przygotowując wykonanie nie granej w bieżącym stuleciu na tej scenie Semiramidy Rossiniego i wyciągając tym sposobem nareszcie! – rozsądny wniosek z faktu, że na liście solistów figuruje tu ciągle znakomita Ewa Podleś. w której repertuarze wirtuozowska partia Arsacesa stanowi jedną z najwspanialszych kreacji (co potwierdziły już dość dawno sukcesy na najsławniejszych scenach), oraz że Teatr może liczyć na współpracę Agnieszki Kurowskiej, wybitnie utalentowanej sopranistki z Warszawskiej Opery Kameralnej. Wiadomo było bowiem, że już przed niespełna czterema kity obie artystki wywołały rzadko spotykany entuzjazm publiczności poznańskiego Teatru Wielkiego występując właśni w Semiramidzie, uznanej zresztą za jedno z najlepszych polskich przedstawień operowych na przestrzeni kilku co najmniej sezonów.

Powiedziałem „przygotowując wykonanie” a nic „wystawiając”, albowiem potężne dzieło mistrza z Pcsaro przedstawiono na scenie Teatru Narodowego w wersji półscenicznej albo, jeśli ktoś woli, w „inscenizowanym wykonaniu koncertowym”. Jest to zresztą forma dość często praktykowana na Zachodzie, zwłaszcza gdy idzie o prezentacje dziel mało znanych i niezbyt popularnych (jak np. wydobyty nie tak dawno z zapomnienia Stiffelio Verdiego bądź Król Artur Chaussona), albo też takich, które dla innych powodów nie mogą spodziewać się większej liczby wykonań.

Sam miałem możność swego czasu słyszeć w Amsterdamie takie właśnie, włączone w program tamtejszego Holland Festivalu, jednorazowe wykonanie Wagnerowskiego Zmierzchu bogów, gdzie kostiumy bohaterów zaznaczone były jedynie symbolicznymi elementami, akcja dramatyczna zaś ograniczała się do opuszczania obszernej estrady przez umierające kolejno — zgodnie z librettem — postacie. Zdarza się leż, że z takiego właśnie „półscenicznego wykonania” czyni ktoś prawdziwe, samoistne dzieło sztuki; doskonałego wzoru dostarczył przed kilku laty znakomity John Eliot Gardiner przygotowawszy serię najsłynniejszych oper Mozarta, wykonywanych nie w teatrach zgoła, lecz na wielkich estradach koncertowych.

Również w warszawskiej Semiramidzie soliści występowali w kostiumach i mieli znaczną swobodę ruchu scenicznego. Były też bogate efekty świetlne; monumentalną oprawę scenograficzną zastąpiły proste, ruchome elementy dekoracji, wzięte z wcześniejszego spektaklu Nabucca (którego akcja, jak wiadomo, toczy się także w starożytnym Babilonie), zaś chór, trzymając nuty w ręku, siedział nieruchomo w głębi sceny, niczym na koncercie oratoryjnym.

Wszystko to zresztą było, powiedzieć można, jedynie tłem dla pięknej zaiste muzyki oraz dla wspaniałego śpiewu głównych bohaterek, zwłaszcza zaś dla niezwykłej kreacji Ewy Podleś, która w partii młodego wojownika Arsacesa (okazującego się w dalszym rozwoju akcji zaginionym synem babilońskiej Królowej) dała rzadko dziś spotykany pokaz wielkiej wirtuozerii wokalnej w najlepszym dawnym stylu. Jej zawrotne koloraturowe pasaże w popisowej arii „Ah! quel giorno ogni rammento” dosłownie zapierały dech w piersi słuchacza; podobnie zresztą było w wielkim duecie z królową i w paru jeszcze innych scenach, gdzie dodatkowo imponowała bardzo rzadko dziś spotykana kultura i finezja zespołowego śpiewania.

Miała też Podleś, przyznać trzeba, bardzo dobrą partnerkę w osobie Agnieszki Kurowskiej, której kunszt wokalny znacznie się w ciągu ostatnich lat wydoskonalił – toteż pięknie wypadki jej główna aria „Bel raggio lusinghier” (jedyny zresztą poza uwerturą fragment lej opery Rossiniego, który zyskał sobie większą popularność), a po wspomnianym już wielkim duecie z brawurową wspólną kadencją obie artystki zasłużenie nagrodzone zostały burzliwą owacją publiczności.

Szkoda, że kreacjom tych dwu śpiewaczek nic byli w stanie godnie dorównać odtwórcy pozostałych partii jakkolwiek utalentowany tenor Leszek Swidziński niewątpliwie zaskarbił sobie uznanie, swobodnie pokonując rozliczne trudności zawarte w partii indyjskiego księcia Idrenusa, a zwłaszcza w jego popisowej arii, najeżonej koloraturowym i asażami, sięgającymi aż do wysokiego „c” (tyle że na skutek poczynionych w partyturze skrótów zabrakło w ogóle postaci księżniczki Azemy, do której adresowane są wyrażone w tej arii jego uczucia).

Szkoda też, że dyrygującemu Semiramidą z żywym temperamentem i energią (choć nie zawsze z właściwą dla tej muzyki lekkością i wdziękiem) Grzegorzowi Nowakowi zabrakło widocznie czasu na dostatecznie sumienne przygotowanie orkiestry, aby uniknąć m.in., jaskrawych fałszów i kiksów w grupie blaszanej.

I, skoro już o różnych mankamentach mowa: całe szczęście, że skomplikowaną treść libretta opery wyjaśniały biegnące nad sceną świetnie napisy — ale trzeba już było zadbać o laki przekład z włoskiego oryginału, aby widz nie musiał czytać nonsensów w rodzaju „pochyl swe serce” (zamiast „nakłoń”), albo dowiadywać się o szpadach babilońskich książąt i królów (taka broń nie była znana w starożytności, ale też włoskie „spada” to po polsku „miecz”).

No i wreszcie: mieliśmy do czynienia z „inscenizowanym wykonaniem koncertowym”, a więc poniekąd zrozumiale wydaje się nieumieszczenie w drukowanym programie nazwiska reżysera. Z drugiej jednak strony ruch sceniczny, jak się już rzekło, jest wyraźny, a niektóre momenty akcji żywo przywodzą na myśl wspomniane już wyżej poznańskie przedstawienie sprzed czterech lat. Także pewne kostiumy, jakkolwiek pod ich projektami podpisał się Jacek Majewski, dość wyraźnie kojarzą się widzowi z tamtymi poznańskimi. Może by więc warto, choćby w dowód wdzięczności, wspomnieć tu w jakiś sposób i uhonorować nazwiska świetnego włoskiego reżysera Giovanniego Pampiglione oraz współpracującego z nim scenografa Santiego Migneco? Warto, tym bardziej że – jak się ostatnio dowiedzieliśmy – obydwaj ci artyści przygotowali byli w swoim czasie także dla naszego Teatru Narodowego kompletną inscenizację Don Giovanniego, jednak po kolejnej zmianie dyrekcji Teatru nowi szefowie zrezygnowali z wystawienia tej pozycji, nie mówiąc pono rozczarowanym Wiochom nawet „dziękuję” ani „przepraszam”…

Mimo wszelkich możliwych wątpliwości i zastrzeżeń owo wykonanie Semiramidy było na pewno świetnym pomysłem i dostarczyło wacie radości miłośnikom opery oraz sztuki śpiewaczej w wielkim stylu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji