Artykuły

Wojciech Pszoniak: Dla mnie jedną z największych tragedii Polaków jest to, że nam wymordowali Żydów

Wojciech Pszoniak opowiada w Gazecie Wyborczej o swoich mistrzach, którzy wpłynęli na niego w ciągu 50 lat pracy aktorskiej: Różewiczu, Swinarskim, Hübnerze, Reiszu i Wajdzie, oraz o żonie, z którą "dopełnia się jak wklęsłe i wypukłe". Rozmowa Jacka Szczerby.

Jacek Szczerba: Świętuje pan 50-lecie aktorstwa. Porozmawiajmy o ludziach, którzy w ciągu tych 50 lat najsilniej na pana wpłynęli. Poczynając od spotkanego w Gliwicach Tadeusza Różewicza.

Wojciech Pszoniak: Ale najpierw wygłoszę wprowadzenie. Jestem ze Lwowa, w czasie wojny straciliśmy wszystko. Matka, osobowość wyrazista, nie mogła się z tym pogodzić. Za to ojciec nie mógł się pogodzić z tym, że dawny Lwów przestał istnieć. On właściwie umarł z tęsknoty za Lwowem. Ale pragmatyczna matka nie poddała się takim nastrojom. Wiedziała, że jest dom, trzech synów, że wszystko to trzeba utrzymać. Z jednego tylko nie zrezygnowała - z kontaktu ze sztuką. To oznaczało dla niej wolność. Tak wychował ją jej ojciec - Babisz, który był dyrektorem fabryki Baczewskiego we Lwowie. I głównym chemikiem: wciąż produkowane likiery Baczewskiego to są jego receptury. Był Węgrem, miał lożę w Operze Lwowskiej, w poznańskiej też, gdy się przeniósł na kilka lat do Poznania. Grał na skrzypcach, w związku z tym moja matka też grała.

Ojciec miał inny gust, nie był dla niej partnerem. Matka w głębi duszy uważała, że popełniła mezalians. Nigdy się nie kłócili: ojciec był spokojny, ciepły i zawsze smutny. Umarł młodo, miał 64 lata. W tej sytuacji partnerem dla matki byłem ja, bo starsi bracia szybko opuścili dom.

A ja bawiłem się w teatr: robiłem kukiełeczki, urządzałem scenę lalkową. Chodziłem do liceum muzycznego. Marzyłem o prawdziwym teatrze, choćby amatorskim. Nie będąc jeszcze studentem, ale pracując na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, założyłem, m.in. z Andrzejem Barańskim, Studencki Teatr Poezji "Step". Andrzej - oczytany, dowcipny, z pomysłami - pisał teksty. Nie pamiętam już, kto rzucił wtedy: "A może wystawilibyśmy coś Różewicza? On tu przecież mieszka".

.

Jak dostaliście się do Różewicza?

- Dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka. Chodziliśmy pod jego dom, patrzyliśmy: to tam, na pierwszym piętrze. Różewicz był samotnikiem, uciekał od ludzi. Kiedyś z Warszawy przyjechał Tomasz Łubieński zrobić o nim reportaż, ale Różewicz nie chciał nikogo przyjąć. Postanowiliśmy, że dotrzemy do niego przez panią Wiesię, jego żonę.

To ona załatwiła, że Różewicz przyniósł nam sztukę "Świadkowie albo nasza mała stabilizacja". Wystawiliśmy ją. Była to prapremiera światowa, w kinoteatrze X, vis-a-vis wydziału chemicznego.

Różewicz był niewielkiego wzrostu, miał bardzo ostre spojrzenie, nikogo nie kokietował. Pomimo tej ostrości wyczuliśmy w nim życzliwość. Lubił ładne dziewczyny. Opowiadaliśmy mu o spektaklu, a on się nie wtrącał. Zagrałem w trzeciej części, w której spotyka się dwóch mężczyzn. Spektakl mu się spodobał. Pokochał nas w jakiś sposób. Za bezinteresowność. Przychodził do naszego klubu. My byliśmy dwa razy w jego 70-metrowym mieszkaniu.

Nawiązała się między nami przyjaźń. Różewicz napisał nawet wiersz "Acheron w samo południe" ze słowami: "Katarynka?/ jesienny wieczór?/ to był jakiś student/ Lachman Pszoniak może Raskolnikow".

Dla pana to był trochę taki ojciec numer dwa.

- Po latach powiedział mi: "Ty możesz mi skreślać, ale nigdy niczego mi nie dopisuj". W Gliwicach zapalił się: "Musisz zagrać u mojego brata Stanisława. Ty jesteś wielkim aktorem". A przecież ja dopiero zaczynałem. Poruszyło mnie to i zdziwiło.

Byłem wtedy biedny. W wakacje zarabiałem, jeżdżąc na Mazury jako pomocnik zaopatrzeniowca. Ciężka praca, trzeba było wstawać o piątej rano, pędzić nysą po zaopatrzenie dla urlopowiczów. Za to w ciągu dnia się bawiłem, żeglowałem. Poprosiłem Różewicza, żeby przyjechał. Pływaliśmy kajakiem. On w małym kapelusiku. To na Mazurach powiedział mi: "Spróbuj napisać, na czym polega sztuka aktorska, kto to jest aktor, gdzie się to coś znajduje".

Przyjeżdżałem do niego do Obór. Kiedy słyszał radio, prosił: "Wyłącz je, tak w nim szczekają". Różewicz nie lubił tzw. warszawki, Związku Literatów. Niektóre rzeczy osądzał kategorycznie: "To jest zero".

Gdy zdałem do Szkoły Teatralnej w Krakowie, ilekroć przyjeżdżał do Jerzego Nowosielskiego czy do Kornela Filipowicza, dzwonił. Spotykaliśmy się. Piliśmy wódeczkę, z kiełbasą i śledzikiem. Spotykaliśmy się u mnie na strychu Starego Teatru, gdzie mieszkałem.

Różewicz nie był człowiekiem anegdoty. Z nim rozmawiało się o losie, o tym, co to jest przyjaźń. Ale to nie były wywody filozoficzne. Opowiadał o wojnie, o doświadczeniach partyzanckich. Czasem pokazywałem mu swój wiersz. Mówił: "Wiesz, ty nie pisz tych wierszy". Zresztą one były wyraźnie różewiczowskie.

Kiedyś, w większym gronie, powiedział: "Najtrudniej jest zrobić człowieka". Na co ktoś powiedział: "To najprostsza rzecz na świecie". Wtedy Różewicz spojrzał na niego surowo: "Nie, proszę pana, najtrudniej jest zrobić człowieka z człowieka".

Drugi pański mistrz to Konrad Swinarski.

- Niezwykle piękny człowiek, dosłownie i w przenośni. Byłem już w Starym Teatrze, gdy robił obsadę do "Klątwy" i do "Sędziów". Dał mi dwie małe role - Parobka i Aptekarza.

W sprawie angażu spotkaliśmy się w restauracji Hotelu Francuskiego, gdzie Konrad chyba mieszkał. Zawiązała się między nami przyjaźń. Kiedyś poszliśmy na spacer do Tyńca i z powrotem. Pogoda była piękna, klasztor piękny, wypiliśmy kawę i wróciliśmy. Całą drogę bez jednego słowa.

Miał wspólną cechę z Różewiczem. Przenikliwość widzenia. Kiedyś przyszła moja znajoma, w obecności Konrada zaczęliśmy rozmawiać o kimś trzecim. Powiedziałem do niej: "Masz rację, on jest głupi". Znajoma wyszła, a Konrad: "Za szybko się do niej podłączyłeś".

Podobnie jak Różewicz Konrad nienawidził tandety. I miał rewelacyjny gust. Ubierał się elegancko. Dał mi kiedyś piękną zamszową marynarkę w lisim kolorze. Zniszczono mi ją w pralni. Gdy dostał mieszkanie na Kazimierzu, nie trzymał w nim wielu rzeczy. Malował, fotografował; spotkany w Łodzi Strzemiński był jego mistrzem. Powtarzał, że największa sztuka to połączyć górę i dół, czyli analizę umysłową i zmysłowość.

O tym się wtedy nie mówiło, ale ja, któremu podobały się dziewczyny, od razu wyczułem w zmysłowym Konradzie inność. Choć z jego strony nie wyszedł żaden sygnał.

Nigdy?

- Kiedyś powiedział, że jedzie na kilka dni do Zakopanego. "To ja pojadę z tobą". Nie wyraził entuzjazmu. Czułem, że się z tym męczy. W końcu powiedział: "Wiesz, nie chciałbym, żeby to ci jakoś zaszkodziło".

Mieszkaliśmy u góralki. Kładziemy się spać, gasimy światło. W pewnym momencie Konrad pyta: "A gdybym wskoczył do ciebie do łóżka?". "Byłoby mi bardzo głupio". "No to dobranoc".

Potem kiedyś mi powiedział: "Ty wszystko rozumiesz, ale tego nie czujesz".

Swinarski bardzo polubił się z moją żoną Basią. Kiedyś u nas na kolacji Basia poprosiła: "Kondzio, pokaż mi rękę". Zobaczyła, że ma krótką linię życia. Nie powiedziała mu o tym. Za to wróżka przepowiedziała mu, że nie przeżyje ojca. A jego ojciec wcześnie umarł.

We trójkę zaczęliśmy rozmawiać o homoseksualizmie. Konrad nie dawał sobie z tą kwestią rady. Na któregoś sylwestra, na Krupniczej w Krakowie, w Związku Literatów, przyprowadził chłopaka, który przyjechał do niego ze Szwajcarii. To był taki pierwszy krok odwagi, ale nikt go o nic nie spytał. Tłumaczył nam, że zawsze był homo, mimo że był żonaty. Że kiedyś, w dzieciństwie, w sklepie, gdy kupowali mu ubranko, ekspedient go dotknął i mu "stanął". Basia na to: "Młodemu człowiekowi staje cały czas, to nie jest argument".

Takich drażliwych tematów Swinarski uosabiał więcej. Matka Niemka, brat w Wehrmachcie.

- Konrad nigdy o tym nie mówił. Był niesłychanie wrażliwy i bardzo samotny. Miał poważny problem alkoholowy. W Zurychu zaczął robić sztukę, którą dostał od Pasoliniego. Aktorzy kochali Konrada, ale przez jednego aktora zerwano próby. Konrad wypijał butelkę whisky dziennie i brał środki uspokajające. Wcześniej w Wiedniu też zerwał próby. Wrócił do Polski, pojechał do Krakowa, do szpitala, na odwyk. Lekarze pozwalali mu wyjeżdżać pod warunkiem, że nie będzie pił. I nie pił, za to jadł dużo słodyczy. Zastępowały mu cukier, który daje alkohol.

Jak go zobaczyłem w szpitalnym ogródku, w pidżamie, to się rozpłakałem. Brał chyba kortyzon, był spuchnięty.

Wasze ostatnie wspólne wakacje Jerzy Gruza opisał w książce.

- Zawsze marzyliśmy, żeby grupą przyjaciół popłynąć frachtowcem. Ponieważ Konrad miał problemy z plecami, Tadzio Łomnicki powiedział mu: "Jedź do Rumunii, tam są genialne lecznicze błota". No i wybraliśmy się całą grupą: Andrzej Kotkowski z Haliną Golanko, Jurek Gruza z Grażynką, Swinarski, ja. Moja Basia pojechała wtedy do Francji. Kuba Morgenstern mnie przestrzegł: "Jednej rzeczy pilnuj: woda musi być przegotowana. Apa fiarta. Inaczej biegunka murowana".

Wylądowaliśmy w ośrodku studenckim. Ja wtedy cierpiałem na kamienie nerkowe. Jemy kolację, jest miło, Gruza tryska humorem. Pomyślałem: "Co ten Kuba gadał". Ale nazajutrz wszyscy mamy rozstrój żołądka. Wszędzie straszny brud, idziemy na plażę. Konrad skręca na kawę, mówiąc, że później do nas dołączy. Kąpiemy się w morzu - była wysoka fala. Pojawił się Konrad, rozebrał się i skoczył do wody. Fala go uniosła. Zobaczyłem zachwyt na jego twarzy i nagle wydał z siebie takie: "Ach!".

Bo na dnie morza były resztki dawnych zasieków. Fala rzuciła na nie Konrada, rozharatał sobie podbicie stopy. Nie mógł chodzić. Akurat samochodem wieziono do miasteczka ciało Polaka, który się utopił. Zabrali też Konrada, w szpitalu zszyli mu ranę. Odtąd Kotkowski nosił go na plecach. Konrad miał zaproszenie na festiwal do Sziraz w Iranie. Powiedziałem: "Ty chyba nie pojedziesz do tego Sziraz". "Pojadę".

Wyjechałem z Eforie wcześniej, bo miałem atak kolki nerkowej. Lekarka mnie skrzyczała: "Przy pańskich dolegliwościach to jest dla pana ostatnie miejsce". Pilot nie chciał mnie wziąć do samolotu; bał się, że umrę na pokładzie. Wylądowaliśmy w Warszawie, zadzwoniłem do Danuty Rinn, żeby mi załatwiła radio-taxi, wtedy nieosiągalne. Ostatecznie trafiłem do szpitala na Solcu. Po powrocie Swinarski parł do tego Sziraz. Woziłem go w tej sprawie do ministerstwa. W końcu odwiozłem "maluchem" na lotnisko, na stare Okęcie. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem: "Zostań jeszcze chwilę". "Kondzio, nie mogę. Muszę oddać samochód na przegląd, do warsztatu na Saskiej Kępie, bo jedziemy z Basią w góry". Wciąż widzę, jak stoi w białej kurteczce dżinsowej. Pomachaliśmy sobie. Przesiadł się w Pradze na samolot do Teheranu.

Swinarski mówił w wywiadach, że najlepiej czuje się w samolocie.

- Rano odebrałem telefon z Pagartu: "Dzwonię do pana, chociaż nie znamy jeszcze szczegółowych informacji. Doszło do wypadku...".

Jeszcze z Rumunii wysłałem do Basi list. Konrad się dopisał: "Kocham Boga". Basia dostała ten list, jak już nie żył. Nie jestem egzaltowany, ale zawsze wiem, co by Konrad o czymś powiedział. Jakbym miał z nim telepatyczną łączność.

Od Swinarskiego przeszedł pan do Wajdy.

- On był skrajnie odmienny od Konrada, ale granie u niego w filmie było taką samą nobilitacją jak granie u Swinarskiego w teatrze. Do końca życia miał jedną rzecz, której każdemu życzę - pasję. Nie interesowało go nic innego niż rysowanie, pisanie, reżyseria. Ja kocham życie, jedzenie, podróże, kobiety. Wajda był skupiony na sztuce.

Wajda był niecierpliwy - gdy aktorzy źle grali jakąś scenę, to często od razu chciał ją wykreślić. Zaproponował, żebym był jego asystentem. Zgodziłem się, pod warunkiem że nikt nie będzie o tym wiedział. Nie miałem pojęcia, jak zagrać scenę, w której Wierchowieński namawia Kiryłowa do samobójstwa. Wajda powiedział nam: "Widzę to ciemno, jasno, i znowu ciemno i jasno. Więc spróbowałem z Andrzejem Kozakiem, grającym Kiryłowa, przełożyć jakoś to ciemno, jasno. Gdy Wajda zobaczył, jak to gramy, dołożył do wiszącej nad nami lampy mikrofon, który reagował na natężenie głosu. Było głośniej, robiło się jaśniej, było ciszej, robiło się ciemniej. I rzeczywiście było jasno, ciemno, jasno, ciemno.

Jest pan jedyną znaną mi osobą, która uważa, że Wajda słusznie wyrzucił scenę erotyczną Olbrychskiego z Jędrusik z odrestaurowanej wersji "Ziemi obiecanej".

- O 20 lat za późno. Moi przyjaciele Żydzi, może nieco przewrażliwieni, powtarzają, że Polka, którą grała Anna Nehrebecka, jest w tym filmie dziewicą; jest jak lalka, która nie ma nic między nogami. A Żydówka jest obleśna, wulgarna i zdradza męża.

Ja całkowicie zmieniłem postać Moryca Welta. Powiedziałem Wajdzie, że nie ma takich pieniędzy, za które, zwłaszcza po 1968 roku, zagrałbym Żyda podpalającego fabrykę Polakowi. Zaproponowałem, żeby zrobił film o męskiej przyjaźni.

Od wielu osób słyszałem, że Wajda to antysemita. Nie zgadzam się, ale sądzę, że pewnych rzeczy nie wyczuwał. Na przykład, kto zagrał Żyda, prostego karczmarza w "Weselu"? Mieczysław Voit, dwumetrowy arystokrata, z lisiurą na głowie. Według mnie Stanisław Igar, grający ze mną w ważnej scenie w "Ziemi obiecanej", za bardzo żydłaczy.

Gdy grałem Korczaka, przyszedłem na plan do jego filmowego pokoju. "A gdzie jest menora?". "Nie ma, bo to jest socjalista" - odpowiedział Wajda. Jego bardziej interesowało to, że Korczak nosił polski mundur jako oficer. Zadzwoniłem po konsultację do Joasi Ronikier. Powiedziała: "Oczywiście, powinna być menora".

Dla mnie jedną z największych tragedii Polaków jest to, że nam wymordowali Żydów. Moja matka nie była Żydówką, ale przeżyła na swój sposób tragedię Holocaustu, bo we Lwowie miała same przyjaciółki Żydówki i one wszystkie zginęły. Gdy na drugim roku zagrałem w "Zmierzchu" Babla, profesorowie zastanawiali się, skąd Pszoniak to wie. A nam we Lwowie kultura żydowska była bardzo bliska.

Najważniejszym dyrektorem w pana życiu był Zygmunt Hübner.

- Nasze stosunki w Teatrze Powszechnym nie były łatwe z powodu mojego krnąbrnego charakteru. Miałem poczucie, że mnie ceni, choć nigdy mi tego nie powiedział. W 1974 r. zatelefonował do mnie, gdy byłem w Narodowym, u Adama Hanuszkiewicza, i mówi: "Jesteś pierwszym aktorem, do którego dzwonię. Będę dyrektorem artystycznym Teatru Powszechnego".

Hübner był niezwykle skromny. Gdy się wchodziło do Powszechnego, widziało się klitkę, w której ledwo mieściło się jego biurko. A obok był ogromny gabinet dyrektora naczelnego. Znał angielski, przywoził anglojęzyczne sztuki. W ogóle był angielskim dżentelmenem, także jeśli chodzi o strój. Zamknięty, ale w środku ciepły, z poczuciem humoru. Z okiem na ładne kobiety.

Nie stawiał się przed innymi. Wziął Wajdę, choć sam mógł reżyserować "Sprawę Dantona". Etyczny: Maciek Rayzacher grał w tym spektaklu drobną rolę - jakobina Barere'a. Gdy Jan Paweł Gawlik został dyrektorem Teatru Telewizji, chciał tam przenieść "Sprawę Dantona", ale bez Rayzachera, który działał wtedy w KOR-ze. Hübner powiedział: "No to nie przenosimy".

W Powszechnym Hübner inteligentnie wymyślił Romana Bratnego jako kierownika literackiego. Ten miał partyjne dojścia, okazał się miłym człowiekiem.

Ostatni na liście pańskich mistrzów jest cudzoziemiec - Karel Reisz, jeden z angielskich "młodych gniewnych", reżyser "Z soboty na niedzielę" i "Kochanicy Francuza".

- Czeski Żyd, jako dziecko przewieziony przed Holocaustem do Anglii. Zobaczył mnie w "Korczaku". Wystawiając w 1993 r. w Almeida Theatre w Londynie, gdzie wszyscy chcą grać, sztukę Terence'a Rattigana "The Deep Blue Sea", postanowił, że to ja zagram rolę doktora Millera. Odmówiłem. Byłem już po doświadczeniach francuskich, gdy odważyłem się zagrać w teatrze w języku, którego nie znałem.

1974 r.

Poprosiłem moją agentkę, żeby odpowiedziała Reiszowi, że nie mam czasu. Tym bardziej że marnie płacili. W Londynie zarabia się, tylko występując w teatrze na West Endzie. "A kiedy pan Pszoniak ma czas?" - spytał Reisz. Poprosiłem, żeby mu wyjaśnić, że słabo mówię po angielsku, więc się nie porozumiemy. On na to: "Proszę powiedzieć panu Pszoniakowi, że są również inne niż słowa środki porozumienia". Wtedy odezwałem się do żony: "Basiu, to musi być ciekawy człowiek".

Rola także była ciekawa. Miller to sąsiad głównej bohaterki - Hester granej przez Penelope Wilton, która ucieka od męża, sędziego sądu najwyższego, do młodego pilota RAF-u, a potem próbuje popełnić samobójstwo. Miller jest inteligentnym cudzoziemcem, lekarzem, nie wiadomo, dlaczego ma zakaz praktyki w zawodzie. Mieszka sam. Być może Rattigan, homoseksualista, nawiązał w tej postaci do własnych przeżyć. Być może na Millerze ciąży wyrok za homoseksualizm, za który wtedy w Anglii karano.

Jak doszło do spotkania z Reiszem?

- Gdy byłem w Paryżu, zadzwonił do mojej agentki: "Muszę wiedzieć, jaki akcent ma pan Pszoniak. Proszę zapytać, czy przyjedzie do Londynu, czy woli, żebym ja przyjechał do Paryża". Wolałem, żeby przyjechał. I przyjechał, z walizeczką. Poszliśmy z żoną i z nim do zaprzyjaźnionej restauracji w sąsiedztwie.

Jak wyglądał?

- Dosyć duży, łysy, misiowaty. Wesołe oczy, uroczy uśmiech. Nasz angielski był wtedy słaby, ale spędziliśmy we trójkę cztery godziny. Reisz powiedział: "W ogóle się nie przejmuj". Wynajął mi coacha Joan Washington, która w angielskim rozróżniała 128 akcentów. Gdy coś kombinowałem, mówiła: "Powiedz ten tekst po polsku". To ja wtedy, przykładowo: "Nie wiem, czy przyjdę, jestem zmęczony". "A teraz powtórz to po angielsku". I szło mi znacznie lepiej, gdy podążałem za myślą wyrażoną po polsku.

Czym się różni granie w Paryżu od grania w Londynie?

- Gdy gram w Paryżu, mam poczucie, że gram w Paryżu dla Francuzów. Gdy gram w Londynie, mam poczucie, że gram na cały świat. Bo Londyn to teatralna stolica świata. Miałem szczęście - dwa razy byłem w Londynie z "Biesami". Tamtejsi krytycy napisali wówczas wspaniałe recenzje. Gdy grałem Robespierre'a w "Sprawie Dantona", znany angielski krytyk specjalnie przyjechał do Powszechnego, żeby mnie zobaczyć.

Recenzje z "The Deep Blue Sea" mieliśmy znakomite, ale pieniędzy nie było. Najpierw spałem na dole w domu dyrektora administracyjnego. Gdy zacząłem grać, Reisz zaproponował mi jedno ze swoich mieszkań. Później spektakl zaproszono na West End. W "New Yorkerze" napisano, że warto dla mnie przekroczyć Atlantyk. Miałem dublera - musieli być przygotowani, gdyby ktoś, powiedzmy z Tokio, przyjechał na spektakl, a ja byłbym chory.

Wtedy Trevor Nunn zaproponował mi musical "Bulwar Zachodzącego Słońca". Rolę, którą w filmie Wildera grał von Stroheim. Niedużo było w niej do śpiewania. Podnieciłem się. Przecież mam słuch, grałem na oboju i klarnecie. Poszedłem zaśpiewać. Przysłuchiwał się temu antypatyczny Andrew Lloyd Weber, kompozytor, który chodził w tę i we w tę. Pogrążyłem się jego oczach, mówiąc: "To nie jest trudne". Ale już wiedziałem, że nie chcę tej roli.

Jak pracował Reisz?

- Subtelnie. W finale "The Deep Blue Sea" odratowana Hester wraca do życia, dzięki Millerowi inaczej patrzy na życie. Powiedziałem: "Karel, pewnie skończysz sztukę cichnącą muzyką i światłem schodzącym do ściemnienia?". On wtedy zamachał palcem. "No, no, no. Nie może być sentymentalnie".

Podobno był pan jedynym człowiekiem potrafiącym rozśmieszyć Jerzego Giedroycia.

- Spotykaliśmy się w Paryżu u zaprzyjaźnionych palotynów: Bartoszewski, Ola Watowa, Herbert, Nowak-Jeziorański, Zagajewski. To były kolacje u teolożki Danusi Szumskiej, która pysznie gotowała. Palotyn, ksiądz Zenon Modzelewski, powtórzył mi słowa Giedroycia: "Przyjadę, jak będzie Pszoniak".

Profesor Pszoniak czyta 'Profesora Tutkę' Jerzego Szaniawskiego

Powieki miał jak smutny spaniel, pił whisky i palił papierosy. A ja opowiadałem dowcipy albo zabawne historie. Na przykład, jak grając w moim debiucie cesarza Karola V w "Anabaptystach" u Hübnera, zapomniałem tekstu, gdy z taśmy szła muzyka Radwana. Więc dośpiewałem sobie: "Langa turam, banda turam, kanciapata karatura" - podkreślając hiszpańsko-portugalskie walory tekstu. Albo jak dzwoniłem do reżysera Claude'a Régy w sprawie angażu, udając, że mówię po francusku. Szwagierka romanistka podsuwała mi kartki z przygotowanymi odpowiedziami na jego przewidywane przez nas pytania.

W młodości chciał pan być księdzem.

- Byłbym złym. Żona mówi, że podrywałbym zakonnice.

Właśnie na koniec będzie o jeszcze jednej osobie, która na pana wpłynęła. O żonie, która jest psychologiem, psychoterapeutką.

- Są ludzie, którzy uciekają z domu, i tacy, którzy uciekają do domu. Należę do tych drugich. Pamiętając związek moich rodziców, powiedziałem sobie, że nie chcę żyć jak oni.

Z Basią poznaliśmy się w roku 1974. Mam wrażenie, że lubimy ze sobą być. Jesteśmy kompletnie inni - ja to pies, ona to kot - ale mamy podobne gusta. Kochamy muzykę, malarstwo. Kochamy jedzenie; moja książka kucharska powstała dzięki niej, bo zaczęła notować moje przepisy. Uczestniczy w moim życiu, czasem jest nadopiekuńcza. Może z tego powodu, że nie mamy dzieci. Ma poczucie humoru, często się śmiejemy. Jest bardzo ładna i ma coś pięknego jako człowiek. Nie jest żoną swojego męża. Ma silny charakter, jest uparta. Potrafimy żyć jakiś czas bez siebie.

Miała w Paryżu swój gabinet. Tam w teatrze gra się o 21. Po spektaklu jeszcze lampka wina. Zanim dojechałem z Montparnasse'u do naszego mieszkania pod Paryżem Siadaliśmy do kolacji o pierwszej lub drugiej w nocy, a żona od rana przyjmowała pacjentów.

Dopełniamy się jak wklęsłe i wypukłe. Choć nie zawsze. Ja namiętnie żeglowałem, a ona nie umie pływać. Instruktor powiedział jej kiedyś, że o mało się przez nią nie utopił. Pierwszy raz widział kogoś, kto z deską do nauki pływania idzie na dno. Za to w Alpach wspólnie jeździmy na nartach. Podsuwamy sobie książki. Może częściej ja jej. Gdy jednak przeczytałem książkę o Heinrichu Himmlerze, nie chciałem jej nią męczyć.

***

*WOJCIECH PSZONIAK - ur. w 1942 r., aktor klasy światowej. W kinie Jezus w "Piłacie i innych" (1971), Dziennikarz w "Weselu" (1972), Moryc Welt w "Ziemi obiecanej" (1974), Robespierre w "Dantonie" (1982) i Korczak (1990) u Wajdy, tytułowy "Diabeł" (1972) u Żuławskiego. Mieszko I w "Gnieździe" (1975) u Rybkowskiego, Josełe w "Austerii" (1982) u Kawalerowicza, Vivaldi w "Czerwonej Wenecji" (1988), Gomułka w "Czarnym czwartku" (2011) u Antoniego Krauzego. W teatrze Petrycy w "Poskromieniu złośnicy" (1969) u Hübnera, Puk w "Śnie nocy letniej" (1970) u Swinarskiego i młody Wierchowieński w "Biesach" (1971), Robespierre w "Sprawie Dantona" (1975) u Wajdy, McMurphy w "Locie nad kukułczym gniazdem" (1977), Papkin (1978) i Garderobiany (1986) u Hübnera. W latach 70. gwiazda Kabaretu pod Egidą. Wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Od lat 80. mieszka we Francji i w Polsce

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji