Artykuły

Dyplomacja i polityka

Poczułem niedosyt przeczytawszy błyskotliwą recenzję Doroty Kozińskiej poświęconą wystawieniu "Wozzecka" w Operze Narodowej. Dużo w niej erudycji oraz bystrych spostrzeżeń, ale brak stanowiska w kilku fundamentalnych kwestiach - pisze Stanisław Kowalski z Warszawy w liście do Ruchu Muzycznego.

W ogóle mam wrażenie, że na tonie recenzji z Wozzecka, jakie ukazały się w prasie, silnie zaważył konflikt istniejący do niedawna w kierownictwie Opery: jak gdyby krytycy, chcąc wesprzeć Mariusza Trelińskiego i proponowaną przezeń linię artystyczną, jednomyślnie uchwalili, że przedstawienie Wozzecka jest wielkim sukcesem, nie zgłaszając żadnych zastrzeżeń ani wątpliwości. Zamiast krytyki zafundowali nam dyplomację i politykę.

A ja, naiwny, miałem nadzieję, że może tym razem ktoś wreszcie wyzwoli się od rygorów political correctness i spyta, czy w roku 2006 wciąż jeszcze musimy Bergowskiego Wozzecka uważać za arcydzieło? Poprawność polityczna nie jest bynajmniej wynalazkiem naszych czasów i warto zdawać sobie sprawę, jak wiele rozmaitych czynników zewnętrznych decyduje o tym, co się sądzi, mówi i pisze o sztuce. Krytyka niemiecka lat dwudziestych miała swoje powody, by chwalić Wozzecka; inne powody miał czterdzieści lat później Wodiczko ze Swinarskim, dla których wystawienie tego sztandarowego dzieła nowoczesnego europejskiego teatru operowego byłoby politycznym prztyczkiem w nos wymierzonym domowej konserwie wspartej na partyjnych ciemniakach. Na Zachodzie przez długie lata nie wypadało krzywić się na zjawiska, które oszalały nazizm zaliczył do "entartete Kunst". Skorzystała na tym sztuka niemieckiego ekspresjonizmu i muzyka z kręgu tzw. drugiej szkoły wiedeńskiej. U nas oklaskiwanie utworów zachodniej awangardy było aktem politycznym skierowanym przeciw sowieckiemu populizmowi. Później dołączył się do tego swoisty patriotyzm, pobudzony pierwszymi sukcesami "polskiej szkoły".

Ale to wszystko przeszłość. Jakie powody skłaniają dziś warszawską opinię muzyczną, aby bezkrytycznie uznawać Wozzecka za arcydzieło? Brak choćby cienia wątpliwości w tej kwestii jest upokarzający dla nas, zwykłych słuchaczy. Sugeruje bowiem, że w zestawieniu z arcydziełami sztuki nowoczesnej ludzie dzielą się na dwie kategorie: znawców, którzy melodie z Wozzecka lub z Das Augenlicht pogwizdują co rano przy goleniu, oraz całą resztę, dla której jest to jedynie przykra, niezrozumiała kakofonia. Ale dosyć o tym, bo wkroczyłem na teren Gombrowiczowskiego "Jak to: zachwyca, kiedy nie zachwyca?".

W recenzji Doroty Kozińskiej niedostatecznie podkreślone zostały odstępstwa od oryginału i wprowadzenie nowych, tajemniczych tropów, wiodących w niewiadomym kierunku. Wspomniała o obnażaniu się męskiego chóru i zbiorowym oddawaniu moczu, ale zapomniała o gromadzie dzieci, która nie wiedzieć czemu wita wchodzącą publiczność bezgłośną lekcją tańca, tłoczy się w podmiejskiej gospodzie pełnej transwestytów, prostytutek i alkoholików, rozbawiona mrowi się na scenie przy każdej okazji. Przy tym nie są to przecież zwykłe dzieci, tylko wystrojone lolitki i ich chłopięce odpowiedniki. Qui bono?

Uważam także, iż recenzentka zbyt gładko przemknęła nad podstawową kwestią Wozzecka: czy tytułowy bohater jest umysłowo chory, czy nie? (Nie sugerujmy się twierdzeniem Doktora, że cierpi na "aberratio mentalis partialis drugiego stopnia", bo to dokładnie nic nie znaczy.) Jeżeli uznamy, że jest chory, to rzecz cała traci sens, przestaje być dramatem, ponieważ rozgrywa się w świecie rządzącym się inną logiką, innymi prawami niż świat ludzi normalnych. W takim świecie wszystko może się zdarzyć, więc nie ma żadnych niespodzianek, cierpienie może być urojeniem, urojenie - cierpieniem. Osobnicy umysłowo chorzy nie nadają się na postaci dramatu. Toteż ani u Buchnera, ani w operze Berga nic nie wskazuje, by tytułowy bohater był niepoczytalny.

Tymczasem w warszawskim przedstawieniu od początku mamy do czynienia z osobnikiem, którego katatoniczne drgawki i odrętwienia niedwuznacznie wskazują na przypadłość eliminującą go nie tylko z normalnego życia, ale nawet ze służby wojskowej. (Czy dlatego właśnie reżyser odstąpił od oryginału i akcję umieścił wśród cywilów, noszących tylko dziwne imiona: Hauptmann i Tambourmajor?) Nie wiadomo właściwie, co ta pożałowania godna ofiara choroby psychicznej myśli, ani co czuje, przeto jako postać sceniczna ani przez chwilę nie staje się interesująca, empatia nie wchodzi w rachubę.

W programie przytoczono zdanie Buchnera "Ja żołnierz! Najniższy gatunek rodzaju ludzkiego." Mam wrażenie, że autorzy tej inscenizacji starali się uczynić na przekór Buchnerowi: za pomocą neutralnych kostiumów i nieokreślonych dekoracji, poprzez pozbawienie Wozzecka ludzkich reakcji i odruchów całkowicie zniwelowana została przepaść społeczna dzieląca koszarowego golibrodę od gnębiącej go kadry, znęcającej się nad nim i zwracającej się do niego wyłącznie w trzeciej osobie. Dramat o upokorzeniu człowieka przez nędzę zmieniony został w błahą historyjkę o szaleńcu, któremu ukazuje się Myszka Miki i który zabija swą żonę.

Dorota Kozińska przywołuje pojęcie "ojcobójców", jakie już przylgnęło do pokolenia młodych reżyserów nie czujących respektu wobec autorów, kompozytorów, stylu i dobrych manier. Pojęcie to - jeśli pominąć psychoanalityczne "głębie" - oznacza jednak tylko tyle, że młodzi reżyserzy chcą za wszelką cenę robić inny teatr niż istniał dotychczas. Jak na program artystyczny legitymizujący działania na scenie Opery Narodowej - to trochę za mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji