Superkicz
"Metro" jest banalnym spektaklem obliczonym na wyobraźnię piętnastolatków.
SĄ MŁODZI, mają po dwadzieścia parę lat. Niewiele potrafią, nie bardzo są wykształceni, niektórzy wcale, ledwie skończyli zawodówkę i jakieś kursy tańca. Ale mają dobrą wolę, sprawne ciała i oczywiście marzenia. Chcą robić karierę. Jakoś. Dzielni, odważni amatorzy na zawodowej scenie.
W "Metrze" grają właściwie samych siebie, bohaterów w swoim wieku, więc może wydaje im się, że grać wcale nie muszą, a może najzwyczajniej nie potrafią. Zresztą, tak naprawdę, grać nie ma co. Fabuła musicalu, którą ułożyły siostry Agata i Maryna Miklaszewskie jest banalna, nijaka, ubrana w kiepskie dialogi i w sumie obliczona na inteligencję znacznie poniżej przeciętnej. Dlatego zapewne będzie się cieszyć zainteresowaniem.
- Tak naprawdę - powiedział niedawno Krzysztof Zanussi - jesteśmy społeczeństwem mało kulturalnym i mało wymagającym w sferze estetyki, oczekiwania większości nie wychodzą, w gruncie rzeczy, poza banał. Tak zwani normalni ludzie kochają naprawdę sztukę słodką, nie wymagającą wysiłku, kochają kicz. Kicz jest bowiem sztuką szczęścia dla mas.
Na "Metro" zapewne przychodzić będą tłumy. Ale, oczywiście, siostry Miklaszewskie mają w tym zasługę tylko cząstkową. Ich scenariusz opowiada o życiu zbuntowanej młodzieży, która śpiewa w metrze. W wielkim mieście Zachodu, a potem - jak to zwykle w życiu bywa - przestaje się buntować, rezygnuje z ideałów, marzeń. Ten scenariusz nie wnosi żadnych wartości ani do literatury scenicznej, ani tym bardziej do naszej wiedzy o świecie.
Do reżyserowania tej nijakiej fabułki zabrał się Janusz Józefowicz. Jest niewątpliwie jednym z bardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, a przy tym znakomitym choreografem. Sam uczył się tańca w dobrych szkołach, i potrafi uczyć innych. Z uzbieranych po Polsce przed rokiem zupełnie surowych amatorów, potrafił zrobić zespół wspaniale tańczący. Parę osób z tego zespołu również nieźle śpiewa. Ale na tym koniec.
Praca Józefowicza jest ze wszech miar godna podziwu, ale nie podważa sensu uczenia w szkołach teatralnych i potrzeby istnienia aktorów wykształconych wszechstronnie. Artyści z szybkowaru Józefowicza mają sprawne nogi i ręce, i jeszcze może odrobinę wyobraźni, więc nauczyli się wyginać swoje ciała wedle potrzeb, natomiast nie nauczyli się grać. Większość z nich nie ma po temu żadnych predyspozycji, a poza tym, nie wiem czy ktoś próbował ich uczyć. Nie potrafią zupełnie mówić, wielu ma fatalną dykcję. Ich role wypadają tym bardziej żałośnie, kiedy na scenie pojawia się zawodowy aktor, występujący gościnnie Bogusław Linda.
Gdyby istniał w Polsce rynek artystów musicalowych, realizatorzy "Metra" nie musieliby pracować od podstaw z amatorami. Nie wypada jednak całej winy zwalać na młodych, nie douczonych artystów. Aktor, nawet znakomity, chce być reżyserowany i musi mieć reżysera. Janusz Józefowicz, choć jest wspaniałym choreografem, reżyserskich talentów ani umiejętności nie posiada wcale. Gdyby Wiktor Kubiak przeznaczył na to przedstawienie jeszcze dodatkowe kilkadziesiąt milionów i wynajął dobrego zawodowego reżysera, na pewno wszystko wyszłoby sprawniej. Chociaż nie zmieniłoby to zapewne wymowy i kształtu całego przedsięwzięcia. Bowiem chyba w zamiarach biznesmena, który zainwestował w tę zabawę ponad pięćset tysięcy dolarów, miał powstać kicz doskonały, bo tylko taki rodzaj sztuki będzie w stanie zwrócić poniesione koszta, a nawet zarabiać.
Wszystko w tym przedstawieniu ma pracować na to, by stworzyć superkicz doskonały w swej kiczowatości. Przede wszystkim laserowe światła, które kosztowały majątek usiłują być prawie takie same jak na Broadwayu. Poezja migających światełek, kolorów i rozmaite sztuczki, jak białe postaci płynące nad sceną (to zresztą nic nowego, bo w XVIII-wiecznym teatrze znano sztukę latania na flu-gu) - wszystko to tworzy estetykę obliczoną na wyobraźnię piętnastolatków. Podobnie z muzyką. Janusz Stokłosa napisał kompozycję utrzymaną w stylu dyskotekowym, niespójną, pełną zapożyczeń, cytatów muzycznych ze znanych standardów, ale w sumie nie jest to muzyka, która pozostaje w pamięci, jak z wielkich światowych musicali. Nie wynosi się z tego przedstawienia żadnej melodii, którą można by śpiewać w domu przy zmywaniu.
Wiktor Kubiak pierwszy w Polsce prywatny producent teatralny - inaczej niż dotąd nasze teatry, kierujące się zasadą "nie przyjdą, ich strata" - ma niewątpliwie program zdobywania widowni. Inna rzecz, że program ten oparty jest na zewnętrznej atrakcyjności. "Metro" trafi niewątpliwie w gusty młodzieży średnio wykształconej i będzie cieszyć się powodzeniem. I to może nie jest nawet takie głupie. W każdym razie lepsze niż przedstawienie nie przeznaczone dla nikogo.
Parę dni wcześniej na tej samej scenie Teatru Dramatycznego odbyła się premiera "Nie-Boskiej Komedii" w reżyserii Macieja Prusa i jest to przedstawienie naprawdę dla nikogo. Chociaż trzeba przyznać, że daje materiał do przemyśleń i wyreżyserowane jest naprawdę zawodowo. Cóż z tego? Na scenie nie widać reżysera, są aktorzy, przeważnie młodzi i grają fatalnie. W siódmym rzędzie wcale ich nie słychać. Poza Henrykiem Machalicą i może jeszcze Jarosławem Gajewskim, aktorzy w "Nie-Boskiej" reprezentują poziom równy amatorom zaangażowanym przez pana Kubiaka, z tym, że ci amatorzy przynajmniej potrafią tańczyć i śpiewać.
Teatr Dramatyczny był przez lata pierwszą sceną stolicy. Dobry duch teatru dawno opuścił tę scenę. Na to by powrócił nie ma chyba sposobów ani obecna dyrekcja, ani szwedzki biznesmen, który pragnie ten teatr kupić.
Na premierę "Metra" zapowiadaną i oczekiwaną od wielu tygodni, przyszedł premier oraz parę osób publicznych, które na innych premierach raczej nie bywają. W kawiarni teatralnej przy popijaniu zielonej lemoniady, krążyły plotki, że Wiktor Kubiak "kupuje Warszawkę". Więc na pewno z "Metra" zrobi się wydarzenie. Zresztą, tak naprawdę trudno się dziwić. W mieście, gdzie od lat najwyższy poziom teatralnej rozrywki wyznacza "Syrena", gdzie starsze panie przypinają strusie pióra i fikają niezbyt sprawnymi nóżkami, jeśli pojawi się cokolwiek innego, wszystkim wydaje się, że to jest właśnie wydarzenie. Kiedy nie ma tego co się lubi, to się lubi to co jest.