Artykuły

Życie na haju. Wojciech Krukowski (1944-2014)

1.

Pisk opon wozów milicyjnych przerwał prezentację teatralną. Pierwsi funkcjonariusze MO i SB przeciskali się już przez liczną grupę mieszkańców Chełma. Rzeczywiście, był tłum. Chełmian po niedzielnej sumie zatrzymały scenki inspirowane wiadomościami gazetowymi. Prosta improwizacja uliczna Akademii Ruchu przyprawiała reżimowi gębę. Przedstawiała zdeformowany w świadomości potencjalnego odbiorcy rewers masowej informacji.

Być może ktoś z tłumu splunął w stronę milicji.

Na pewno funkcjonariusze zakuli w kajdanki artystów i niektórych widzów. Aresztowanych wsadzili do suki. Radiowóz ruszał. Tłum zablokował drogę. Z każdą sekundą rosło napięcie.

- Tak, że musieliśmy poprosić ludzi, żeby jednak puścili samochód - wspomina po latach założyciel Akademii Ruchu.

Aresztowanych wypuszczono w późnych godzinach nocnych po interwencji pracowników Komisji Kultury SZSP z Warszawy. Był rok siedemdziesiąty szósty. Performans nosił tytuł "Lekcje - Gazeta nasza codzienna lekcja". Do roku 1979 w Warszawie i innych miastach Polski odbyło się ponad 50 przedstawień "Lekcji". Najczęściej bez zgody władz.

Kiedy grali "Lekcje" w Świnoujściu, po ulicznej realizacji dowództwo Marynarki Wojennej wymusiło na kierownictwie tamtejszego festiwalu FAMA usunięcie "Lekcji" z miasta. Spektakl grany w przestrzeni miejskiej burzy atmosferę miasta, tłumaczyli.

Jednak bywało inaczej, jak w Lublinie. - Widać, że Lublin nie trzymał tak ręki na pulsie - przyznaje reżyser "Lekcji". Podczas Konfrontacji Młodego Teatru w Lublinie w 1976 roku dwunastoosobowy zespół podzielił się na trzy grupy. Każda działała w innym punkcie miasta. Po kolei były to: Dworzec Autobusowy, Stare Miasto i teren miasteczka akademickiego UMCS. Po odegraniu pierwszych sekwencji w odległych od siebie miejscach aktorzy uformowali pochody gromadzące narastającą publiczność. Ta już zmierzała do ostatecznego spotkania w pełnym składzie. Na placu Litewskim performerzy zrealizowali rozbudowaną formę spektaklu.

Ale grali "Lekcję" również w Cieszynie, gdzie na Rynku 500 osób owacyjnie witało pokaz. Na prezentację patrzył również wysoki urzędnik Wydziału Kultury Zarządu Głównego SZSP. Też bił brawo. Był pewny, że rośnie jego wartość jako przedstawiciela kultury. Po spektaklu podszedł do szefa grupy: - Zagracie to jutro, w tym samym miejscu i o tej samej porze - rzucił.

Scenę z rzutem monety i zapytaniem "orzeł czy gwiazda?" towarzysz dostrzegł dopiero następnego dnia. Grupa aranżowała powtórny pokaz, kiedy na widok sekwencji z pytaniem o orła i symbol totalitarnego państwa urzędnik aż się zagotował ze złości: - To niepoważne! Orzeł czy gwiazda?! - przedstawiciel Zarządu Głównego SZSP krzyczał coraz głośniej, by zaraz zakazać dalszych realizacji. Ze względu na obecność delegatów z Warszawy, tłumaczył.

- To były nasze działania gry z rzeczywistością - mówi w 2013 roku kierownik grupy. - Rok siedemdziesiąty szósty był bardzo ważny dla Polski. I dla nas. Dla teatru alternatywnego. Dla Polski to bunty robotnicze. Reżim pokazał twarz zimnego oprawcy, który pałuje robotników, urządza ścieżki zdrowia. Równocześnie z tych samych powodów narasta napięcie w kręgach ruchu oporu. Moralnego, społecznego, kwestionującego totalitarną władzę komunistów. My realizujemy akcję "Europa", która odpowiada na dramat i drastyczność reakcji władzy na głos społeczny. Kiedy robiliśmy "Europę" w Warszawie na placu Defilad, podjechała suka, abyśmy skończyli. Ale gdy robiliśmy ją przy Stadionie Dziesięciolecia, zapisanym w świadomości powszechnej wiecem zrobionym przez Gierka po wydarzeniach w Ursusie i Radomiu, mniej więcej w połowie pokazu okrążył nas pluton milicji - opowiada. - Zresztą już nasz "Autobus" z 1975 roku zapowiadał kryzys. "Autobus" jest silnym znakiem.

"[...] wyodrębniona z mroku, symboliczna grupa pasażerów rozpędzonego, upiornego pojazdu. Bezruch, który zawiera w sobie tyleż dynamiki co najbardziej spontaniczny, żywy ruch - jest to raczej obraz niż spektakl - napisała Maria Bojarska. - W tym jednak paradoksalnie tkwi siła "Autobusu", bo oto obraz okazuje się mimo wszystko spektaklem: dramat narasta tu niemal niepostrzeżenie, lecz zmusza do reakcji. Może być tą reakcją protest i zniecierpliwienie, może być współuczestnictwo".

Grupa działa dalej. - Czterdzieści lat to jest bardzo dużo. Akademia Ruchu to inicjatywa i projekt już wiekowy - mówi jej dyrektor i kierownik artystyczny. -Dziś to związek dusz, umysłów i koncepcji artystów dojrzałych. Każdy ma ścieżkę, którą postępuje. Ale kiedy jest powód, spotykają się i wytwarzają wartość artystyczną. Nie ma roku, żebyśmy nie zrealizowali jednego, dwóch nowych projektów. Nie mówiąc o ilości wystąpień w kraju i za granicą.

2.

Pierwsze programy grupa zrealizowała w siedemdziesiątym trzecim. Dla przykładu "Collage" i "Lektorat". W1974 roku zrobiła między innymi "Głód" i zaprezentowała go na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych. W jury był Konstanty Puzyna.

- Książę polskiej krytyki teatralnej, równocześnie związany z teatrem alternatywnym i studenckim - podkreśla założyciel AR. - Był redaktorem naczelnym "Dialogu". Patrzyłem na niego z czcią.

Kiedy w Łodzi po pokazie "Głodu" Akademię Ruchu obstąpił tłum widzów, pięć metrów dalej rozmów nasłuchiwał Puzyna. Potem powiedział: - Dobrze.

- Od tego momentu byliśmy z nim bardzo blisko - przyznaje twórca AR. - Towarzyszył nam aż do końca.

W 1980 roku Puzyna napisał o "Projekcie Miasto" zrealizowanym przez Akademię w Vercchio latem 1979 roku. Zauważył, że "Projekt" niewiele się różni od wcześniejszych akcji ulicznych Akademii Ruchu: "Elementy, z których buduje Akademia swoje - przeważnie bezsłowne - akcje, są najprostsze, jak z elementarza. Bywają czysto formalne - na przykład kilka różnokolorowych postaci rozwijających się w przestrzeni pewną kompozycją ruchu - częściej jednak brane są z otaczającej rzeczywistości. Lecz i wtedy są proste, zgoła banalne. Ktoś niesie walizkę, ktoś rozwiesza transparent, ktoś maluje krzesło albo goli się w oknie. Nawet kiedy sięga Akademia po konkret obyczajowy, zaobserwowany właśnie tu i teraz w tym miasteczku i dla jego mieszkańców przede wszystkim czytelny - sprowadza go do prostego, uogólnionego znaku: kolacja włoskiej rodziny, ślub, niedzielne wyjście do kościoła. Te proste znaki banalnych zajęć i banalnych sytuacji mają jednak zawsze odcień dziwności: przekształcają to, co zwykłe, w niezwykłe. [...] Działania Akademii są więc po prostu tworzeniem w potocznym nurcie ulicznego życia coraz to innych efektów obcości".

- To piękne spotkanie - wspomina Puzynę założyciel Akademii. - Wchodził dosyć daleko w to, co robiliśmy. Spotykaliśmy się wiele razy za granicą, na festiwalach. Był też gościem w naszym mieszkaniu. Najpierw w pokoiku - na 18 metrach kwadratowych ja z Jolą, dzieckiem i psem - gdzie spędziliśmy 20 lat. Potem tutaj, w Międzylesiu. Zaczęliśmy budować ten dom pod koniec lat 80. Konstanty Puzyna bywał tu, jak jeszcze mieliśmy tylko stół. I przesiadywaliśmy pod leszczyną. Żeby spotkać się też "po ludzku". A nie tylko ględzić o teatrze.

Rozmawiamy w Międzylesiu, niespełna 25 lat później. Czterdzieści lat od założenia Akademii Ruchu. Jest upalny majowy dzień. Dziś Lech Wałęsa krytykuje marszałka Sejmu za przywłaszczenie sobie jego zasług podczas strajku w sierpniu 1980 roku, a 16 strażników miejskich z katowickiego referatu drogowego usłyszało zarzuty przyjmowania łapówek w wysokości od 20 do 300 złotych. Za to w Międzylesiu cisza i spokój. Za oknem zieleń.

Do centrum Warszawy 20 kilometrów.

- Kiedy zaczęliśmy budować ten dom, architekt nas dopingował: "Jak już coś budujecie, to wybudujcie więcej". Stwierdziliśmy, że jeśli stan wojenny wyrzucił nas jako Akademię na bruk, to musimy mieć miejsce, które będzie niezależne. Tutaj, podest i te dwa schodki to potencjalna widownia - opowiada o parterze domu w Międzylesiu - a reszta jest przestrzenią akcji, gdzie mieliśmy próbować i pokazywać spektakle, nie wiedząc jeszcze, jak długo będzie trwał stan wojenny. Wydawało się, że to będzie nasz adres. Jola jeszcze przedwczoraj, przy gościach, żartowała ze mnie, że spodziewałem się, że na strychu będzie mieszkało 10 albo 15 osób. Przecież mieliśmy zapraszać inne teatry. Często z zagranicy. Ten dom miał być miejscem, które daje nam poczucie bezpieczeństwa - przyznaje założyciel Akademii Ruchu. Nazywa się Wojciech Krukowski.

3.

Przed naszym spotkaniem wpisałam w Google "Wojciech Krukowski". Sto dwadzieścia trzy tysiące wyników. Kilka artykułów o jego odejściu z Centrum Sztuki Współczesnej (kierował CSW 20 lat, od 1990 roku) i jeden biogram (przynajmniej na trzech pierwszych stronach wyszukiwarki). Liczy 17 wersów, razem z podpisem autora i pięciowersowym cytatem z Krukowskiego dla "Gazety Wyborczej" stołecznej. Notka biograficzna ma 155 wyrazów.

Po naszym spotkaniu czytam pozycje wydane przez Stowarzyszenie Przyjaciół Akademii Ruchu. W pierwszej 12 biogramów osób związanych z Akademią Ruchu. Ten Wojciecha Krukowskiego liczy sześć wersów. Mniej więcej tyle, ile pozostałe. Dla przykładu: Janusz Bałdyga, który uczestniczy w pracach Akademii Ruchu od 1976 roku, ma osiem wersów. Jolanta Krukowska, w pracach AR od siedemdziesiątego trzeciego - pięć. Profesor Lech Śliwonik - osiem.

Następna publikacja. Osiem biogramów. Wojciech Krukowski - osiem wersów, Jan Pieniążek - osiem, Jarosław Żwirblis - siedem, Krzysztof Żwirblis - osiem. Oba wydawnictwa zawierają biogramy ułożone w porządku alfabetycznym. Notka o Wojciechu Krukowskim jako trzecia. Zaraz po biogramie Janusza Bałdygi i Jolanty Krukowskiej.

Książka trzecia zawiera listę aktorów, współpracowników i partnerów Akademii Ruchu. Informacje biograficzne ułożono wedle schematu: 1) forma współpracy z AR w momencie przystąpienia, 2) lata współpracy, 3) status w momencie przystąpienia, 4) obecne zajęcie. Łącznie 103 nazwiska. Przy każdym cztery punkty. Te cztery Wojciecha Krukowskiego, według kolejności alfabetycznej, na pozycji 44.

4.

- Dane osobowe? - uśmiechnął się Wojciech Krukowski. - Dobrze. Urodziłem się 30 maja 1944 roku w Zabielu koło Ostrołęki. Jak to bywało po wojnie, znalazłem się w procederze repatriacyjnym w Kwidzynie, na Pomorzu Gdańskim. Tam mój ojciec został leśniczym. Tam ukończyłem szkołę podstawową - opowiada. W Kwidzynie rysował i odegrał kilka ról w szkolnych przedstawieniach. - Następnie, jak przystało na syna leśnika, wylądowałem w Technikum Leśnym w Białowieży. Nawet zrobiłem strajk "na cześć" III Zjazdu PZPR.

To jest, zaraz... 1959.

Był autorem nawołujących do strajku plakatów i pod presją intensywnego śledztwa wolał się oddalić. Został przyjęty na drugi rok do Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni - Orłowie, gdzie zresztą białostoccy śledczy i tak go dopadli. Mieszkał w internacie szkół artystycznych. Uczestniczył w kilkuosobowym porozumieniu, którego inicjatorem i liderem był Czesiek Wydrzycki. - Kształtowanie pięknego ciała, muskulatury. Czesiek, późniejszy Niemen, był niedościgniony - wspomina Wojciech Krukowski. - Wszystkie mięśnie wyrastały mu tam, gdzie trzeba. Mnie niekoniecznie. To były ćwiczenia ze sprężynami, hantlami. A my do sztangi nie mieliśmy dostępu. Z Cześkiem odlewaliśmy ją na pobliskim placu budowy. Udało się zblatować robotników, żeby odlali z betonu dwa koła i zamontowali je na rurze - opisuje z dokładnością i przyznaje: - W internacie panowała atmosfera życia aktywnego w każdym aspekcie. Wymiany, która uwalniała młodych ludzi od poczucia bycia wyłącznie kontrolowanym uczniem. Potem, żeby poprawić sobie komfort niezależności, wynająłem z kolegą stancję, co nam zupełnie otworzyło program życiowy. Nie mieliśmy już ograniczeń typu cisza nocna o dziesiątej. Żyliśmy pełnią życia, nie chciałbym powiedzieć kolejny raz "twórczego", ale otwartego na impulsy i inspiracje.

Wpierw nauka o lesie, później i zapach terpentyny czy oleju związany z kilkugodzinnymi zajęciami z malarstwa także mu zbrzydł. Podjął decyzję o dalszym kształceniu: - To był Instytut Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Ekskluzywny kierunek. W egzaminach startowało 112 osób na 8 miejsc - mówi.

Był 1964 rok. Podczas egzaminu ustnego Krukowski nawiązał do wystawy malarstwa awangardowego w moskiewskim Maneżu z 1962 roku, którą obśmiał Nikita Chruszczow. Dla przywódcy Związku Radzieckiego była niezgodna z wymogami realizmu socjalistycznego.

Wojciech Krukowski: - To się też odbiło echem u nas. Nasi przywódcy partyjni bąkali coś na ten temat i w związku z tym napisałem w liceum referat. Ostry i ciekawy. Sam się dziwię, bo jak na swój wiek, dosyć dojrzały. Krytycznie odniosłem się do Chruszczowa i o tym opowiadałem na egzaminie wstępnym.

Wtedy na prośbę profesora Starzyńskiego, dyrektora IHS, przybliżył też środowisko artystów wybrzeżowych. Opowiadał detalicznie. Bo i otarł się o jedno z najciekawszych ognisk niezależnej kultury w kraju - gdański klub studencki Żak. Znał gdański teatr studencki Bim Bom ze Zbyszkiem Cybulskim czy Kobiela. Albo Galerię - gdański teatr plastyków prowadzony przez Jerzego Krechowicza.

Komisję egzaminacyjną od Wybrzeża dzieliło ponad 300 kilometrów. Zatem słuchali Krukowskiego z uwagą. I znów zabrał głos profesor Starzyński. Zapytał o wizję Krukowskiego organizacji prezentacji historii sztuki.

Ten kandydat miał ideę: - Z całą pewnością to powinno wyglądać dynamiczniej. Na przykład wystawy ruchome docierające do miejsc niemających na swoim terenie ośrodków na centralnym poziomie. Mamy silne centrum stołeczne - Kraków czy Gdańsk, gdzie mieszczą się biura wystaw artystycznych, jednak inspirującymi przedsięwzięciami należy objąć całą mapę kraju - skwitował.

Bał się wojska, dlatego każdego następnego dnia wypatrywał listy przyjętych osób.

- Czy pan musi tak często przychodzić? - spytała nauczycielka akademicka IHS.

- Ja już nie mogę dłużej czekać - odpowiedział Krukowski.

Kobieta przyjrzała mu się dokładnie. - Chyba pana przyjęliśmy - przyznała.

- Chyba?

- Zaraz sprawdzę. - Wróciła po kilkunastu minutach: - Jest pan przyjęty!

- Zagrały wszystkie dzwony i chóry anielskie, jak śpiewała Maryla Rodowicz - przyznaje Krukowski po latach. - Przyjechałem do tej stołeczności z prowincji. Na koncie miał już kilka sukcesów. Po pierwsze, raz na apelu szkolnym odebrał dyplom za recenzję dostrzeżoną w konkursie "Młodzież o grafice". Po drugie, kiedy "Życie Literackie" ogłosiło konkurs, dostał wyróżnienie.

- Krzysiek Mętrak, warszawiak, dostał pierwszą nagrodę i rower. Ja wyróżnienie i kilka kilo książek, podobnie jak późniejszy poeta Barańczak - mówi Wojciech Krukowski. - Także znowu sukces! Pojawiło się poczucie, że trzeba być przez cały czas na jakimś takim haju.

W stanie pobudzenia. Niekoniecznie trzeba się w tym samym czasie poważnie upijać. Życie w pobudzeniu twórczym daje poczucie pewnego uniesienia, zbliżonego do alkoholicznego. To był ciekawy czas dojrzewania.

A pisał już w podstawówce. Pierwsze teksty na kamieniu pod cisem. Drzewo rosło przy jego rodzinnym domu. - Uznałem, że to jest to uroczysko, gdzie spełniam się twórczo - przyznaje po latach. Pisał satyry na kolegów ze szkolnej ławki. Jak na tego o ksywce Księżyc. Po prostu był to uczeń, który spadł z lipy i nosił bandaż na głowie:

"Idzie Księżyc mleczną drogą,

przytupuje lewą nogą.

Prawą trzyma za pazuchą,

bo go strasznie boli ucho.

Gwiazdy śmieją się z hałasem,

że on też nie zgłupiał z czasem''.

Wojtek miał wtedy dziesięć lat. Pisał też liryki. Dość banalne, tak dziś twierdzi. Za to wiersze, które popełnił w wieku licealnym, bywały interesujące. To zdanie podzielał jego polonista.

Na pierwszym roku studiów został redaktorem Kickiego Radia. Zaczynał od recenzji z wystaw. Szybko awansował na kierownika programowego rozgłośni. - Wydawało mi się, że już nie muszę studiować, bo jestem kierownikiem! - przyznaje dziś. - A zaraz miałem kierować miejscowym klubem, który nazwałem Ubab. Był miejscem ostrych debat politycznych, które są wpisywane w historię ruchu niezależnego. Zorganizowałem dyskusję "Patriotyzm - ojczyzna - państwo" z udziałem profesorów, między innymi Szackiego, Kisiela, Koźniewskiego. Cała ekipa Michnika przybiegała. Byłem włóczony po towarzyszach uniwersyteckich, żeby się wytłumaczyć, czy to była prowokacja, czy też nie. Zdążyłem zorganizować jeszcze jedną debatę, z udziałem Bratkowskiego. Potem nadepnięto mi

na odcisk. Zresztą, żeby oderwać mnie od rozdyskutowanego środowiska "kickiego", awansowano mnie na kierownika klubu Hybrydy. To był jeden z dwóch czy trzech najważniejszych wtedy klubów w Polsce. Obok Żaka w Gdańsku, warszawskiej Stodoły czy klubu Jaszczury w Krakowie. Hybrydy były ciekawym miejscem. Na początku. Potem lekko zdegradowanym moralnie. Nazbyt elitarnym miejscem bogatych studentów.

- Chyba powołano mnie, żebym przywrócił klubowi prestiż miejsca o wyższych lotach.

I to zrobiłem - przyznaje Krukowski. Wyrzucił z piwnic Hybryd pięć tysięcy butelek po winie. Ruszył tam klub jazzowy. Prowadził go Michał Urbaniak. Grali Włodek Nahorny

i Namysłowski. Bywał Komeda.

Zainicjował debaty. Marię Ossowską wciągnął w rozmowę o etosie rycerskim. Holoubka w rozmowę o interpretacji Konrada; była końcówka 1967 roku i Gustaw Holoubek pracował nad rolą w "Dziadach" Dejmkowskich.

- Widać było, jak wielu ludzi pragnie takiej debaty- przyznaje. - Równocześnie to było miejsce dobrej zabawy. Klub ściągał miks młodej inteligencji. Również z zagranicy, co oczywiście pociągało za sobą zwiększone zainteresowanie służb specjalnych. Czasami bywało to dokuczliwe. Po marcu sześćdziesiątego ósmego czułem presję. Znowu zarzucono klubowi elitarność, ale już nie elitarność tak zwanych badylarzy, czyli złotej młodzieży, tylko "pięknoduchów".

Krukowski podpadł towarzyszom poznańskiej Estrady. Odwołał koncert studentów z Poznania w Hybrydach. Przez wydarzenia marcowe sześćdziesiątego ósmego i pałowanie na ulicach studentów.

- Żadnych koncertów teraz nie będzie - Krukowski powiedział jednoznacznie i zuchwale dodał: - Możemy zrobić pokaz pałowania. Nie będzie teraz żadnej rekreacji i rozrywki.

I Towarzysz Ciosek obruszył się. Raz po raz dzwonił do warszawskich władz studenckich z pytaniem, co ten Krukowski robi jeszcze w Hybrydach. - Po tym skandalu? - pytał bez końca.

Krukowski robił kolejne projekty. Muzyczne, teatralne, plastyczne. Pod koniec 1968 roku napisał podanie z prośbą o zwolnienie z funkcji kierownika, motywując ją stanem zdrowia.

- To już była bardzo silna presja ubeków. Bramkarze, którzy niby mieli pilnować klubu, byli pracownikami tajnych służb - tłumaczy po latach. - Czuło się duszność i presję. Aluzyjną wobec tego, co się działo, bo wtedy wyklinano awanturników marcowych. Uznałem,

że Hybrydy nie są już miejscem dla mnie.

Cały czas był studentem. - Niby studiowałem przez cały ten czas - przyznaje. - Ale kiedy jeszcze byłem szefem Hybryd i kiedy trząsłem, moim zdaniem, najważniejszym klubem w Polsce, studia już nic nie znaczą. Pogubiłem się. Rzeczywiście, oblał drugi rok. Kupił konia i wóz. Razem z Grzegorzem Michalskim, dziś muzykologiem, ruszył w Polskę.

Pieniądze na eskapadę miał z redakcji "Polityki": - Jesteśmy studentami, socjologami - powiedział wcześniej do redaktora. Krukowski miał rację, bo faktycznie koleżanka studiowała socjologię. Wojciech tłumaczył w redakcji: - Chcemy przeprowadzić ankietę na wsiach. Zapytać, dlaczego chłopscy synowie i córki po studiach nie wracają na wieś.

To za redakcyjne diety - jak na studentów niezłe - Wojciech kupił Gabrysia. To był piękny, biały koń. Zupełnie jak Anioł Gabriel. Był koń, potrzebował wozu. A wóz - wóz wypożyczył ze stadniny ogierów w Kwidzynie. Znalazł też platformę na gumach, dość komfortową. Ogromna płyta z pilśni miała leżeć na podłodze bądź wraz ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi, wygięta w pałąk, służyć albo jako ochrona przed słońcem, albo chronić

od deszczu.

Ruszyli z Kwidzyna. - My z Grzegorzem i dwie koleżanki, nie więcej - uśmiecha się. - Towarzyszył nam pies, którego znajomi nie mogli wziąć na wakacje. Potężny wilczur.

Jeździli od wsi do wsi. Mieszkańcy mieli studentów za ludzi z centrali. Wierzyli, że mogą pomóc na ich rozterki. Żalili się na brak elektryczności. Biedę i nieprawość w kwestii pegeerów.

Po półtora miesiąca podróży studenci byli już w Jarosławiu. W drodze powrotnej sprzedali konia kolejarzowi. Zapewnił, że ma działkę i Gabryś tam mu się przyda.

- Czegoś się nauczyliśmy na tej wędrówce - przyznaje. - Zatęskniłem jednak do studiowania.

Z czasem wrócił też do rysowania. Na warsztat wziął rysunek prasowy. - Była ciekawa wystawa w Galerii Sztuki Współczesnej w Warszawie - opowiada. - Okazało się, że rysunek prasowy w swojej syntetycznej formie jest niezwykle precyzyjnym i wyrafinowanym medium do komentowania rzeczywistości - zaznacza. Rysował w kawiarniach na trasie Nowy Świat - Krakowskie Przedmieście - Stare Miasto. Pomysły utrwalał na serwetkach kawiarnianych.

W domu przenosił je na papier. Zapukał do redakcji magazynu "Szpilki". - Uzbierało się na przyzwoity debiucik - przyznał redaktor.

Krukowski publikował tam w dziale rysunku prasowego. Nie mieszkał już w akademiku i za wynajem mieszkania płacił 1200 złotych. Z kolei za jeden rysunek dostawał 150 złotych. - Wystarczyło obskoczyć kilka redakcji. Brał ode mnie również "Jazz" i "Ruch Muzyczny". Wzięła też "Polityka". Płaciła 200 złotych za rysunek.

Miał jednak większy sukces. Prestiżową ekspozycję prac - jego rysunki publikowała międzynarodowa edycja miesięcznika "Polska" ("Poland", "Pologne", "Polen" et cetera).

- Wszystko wskazywało na to, że będę rysownikiem - przyznaje Krukowski. - Najważniejsze jednak było to, że chciało się robić wszystko.

Miał pod opieką Paradox, zespół modern jazzu. - Dobrze wystartował - wyjaśnia. - Pozbierał wszystkie nagrody w Polsce. W którymś momencie zachciało im się śpiewać jazzowo.

Mieli marne tekścidła, zmobilizowałem się.

W ciągu jednej nocy napisał dla zespołu tekst. Za słowa "Ballady o wyspie Królów" w 1969 roku na krakowskim Festiwalu Piosenki Studenckiej odebrał pierwszą nagrodę.

A już wcześniej z Paradoxem jeździł na tournee jako oświetleniowiec. Potem oświetlał na przykład Cześka Niemena czy Marylę Rodowicz.

- Nowa profesja, którą na swój sposób ceniłem - przyznaje. - To piękna sztuka. Jeśli jest czas na operowanie światłem, na koncypowanie, pieczołowite dochodzenie do sedna sprawy - zaznacza i przyznaje: - Przez cały czas udawałem, że studiuję i pracuję nad pracą seminaryjną, a może już magisterską. Okazało się, że jednak mam propozycję tournee po Sowietskim Sojuzie w części Związku Radzieckiego z zespołem 2 plus 1. Republiki przeduralskie, bałtyckie, kaukaskie. Sama Rosja, Ukraina. Znowu urwałem się

od studiowania.

Ale z Eczmiadzynu, kolebki chrześcijaństwa ormiańskiego - na pocztówce zdobionej egzotyczną rzeźbą - przesłał pozdrowienia dla profesora Skubiszewskiego. Wtedy nie tylko znawcy drobnej rzeźby, ale i dyrektora Instytutu Historii Sztuki.

Po powrocie Krukowski oznajmił, że jest po urlopie dziekańskim i chce wrócić na studia. Jednak profesorowie narzekali na brak dyscypliny studenta. - Igra ze studiami - powtarzali uparcie. Szeptali między sobą: - Nie należy mu ustępować. - Jest interesującym obiektem zainteresowania - wtrącił profesor Skubiszewski. - Z jednej strony, jest nieuchwytny.

Z drugiej, jeśli podejmuje się jakiegoś zadania, to rozwiązuje je w sposób interesujący. Raz postawiłem przed studentami zadanie interpretacji drobnej rzeźby gotyckiej. Pan Krukowski wziął na warsztat zaponę...

Ta klamra zdobiła pośmiertny płaszcz króla Kazimierza Jagiellończyka. Widnieje na nagrobku w Katedrze Wawelskiej. Tłumaczył Krukowski: - Zagadkowy motyw. Narodzin, ale w formule meksykańskiej. Niespotykany w naszej kulturze. Naga kobieta rodzi

w przysiadzie. Skąd ten motyw w naszym średniowieczu? Odpowiedzi szukało wielu historyków sztuki. Ja uważam, że po pierwsze, nie jest to scena narodzin. Po drugie, symbolizuje powrót człowieka do łona. Jakiego? Łona matki ziemi - oznajmił Wojciech przed dyrektorem IHS. Żeby dowieść tezy, zacytował fragment wiersza Baczyńskiego "Mazowsze":

"A potem kraju runęło niebo.

Tłumy obdarte z serca i ciała, i dymi ogniem każdy kęs chleba,

i śmierć się stała.

Piasku, pamiętasz?

Krew czarna w supły

związana - ciekła w wielkie mogiły,

jak złe gałęzie wiły się trupy

dzieci - i batów skręcone żyły.

Piasku, po tobie szeptali leżąc..."

- "...wracając w ciebie krwi nicią wąską..." - kończył profesor Skubiszewski przed naukowcami.

Tym sposobem Krukowski wrócił na studia. Miał pomysł na temat pracy magisterskiej.

- To jest Instytut Historii Sztuki, a nie Instytut Historii Filmu - usłyszał, kiedy przed-stawił propozycję: film animowany. Tłumaczył: - Po pierwsze, film animowany jest grafiką.

Po drugie, grafiką przetworzoną. Pierwszy profesor powiedział "nie". Drugiego Krukowski dopadł w barze Złota Kaczka.

- Panie profesorze, czy mógłbym panu postawić? - spytał na wstępie Krukowski. Po kilku głębszych zaproponował: - Pracę przedstawię na seminarium - mówił. Miał już kilka fragmentów. - Jeśli studenci uznają, że to praca z zakresu sztuk plastycznych, no to co, piszemy?!

Studenci byli zgodni. Krukowski napisał o filmie animowanym.

- Gdzie przypisy? - tylko spytał promotor.

- Jezus Maria! - złapał się za głowę Krukowski. - Jak dla mnie, to już za dużo.

- Magistrem być nie muszę - zaznacza po latach. - Tym bardziej że miałem już propozycję oświetlania Teatru Pantomima. Prowadził go Marek Gołębiowski.

Gołębiowski poprosił Krukowskiego o obsługę świateł przy spektaklu. - Może masz jakieś pomysły, bo ja już się wyprztykałem? - spytał jeszcze.

Krukowski został scenografem i kostiumologiem. Nawet scenarzystą spektakli. Spędzał

z zespołem mnóstwo czasu. Przede wszystkim przez solistkę grupy.

Przyznaje po latach: - Jola rzeczywiście była gwiazdą tego zespołu i w momencie wielkiej determinacji powiedziałem jej, że założę własny teatr. Spytałem, czy będzie chciała ze mną przejść do tego teatru. Zechciała.

(Wkrótce została też jego żoną. Do dziś są małżeństwem).

5.

Krukowski miał teraz pomysł na teatr. I jednej rzeczy dalej był pewien: będzie funkcjonował jako twórca, który kiedy będzie chciał, to napisze. Kiedy nie będzie pisał, będzie rysował. Albo rozwinie się w filmie animowanym.

Rzeczywiście, napisał już scenariusz i zrobił oprawę plastyczną do filmu animowanego. Kilku reżyserów ze Studia Miniatur Filmowych niemal pobiło się o realizację jego projektu. On sam nie miał statusu reżysera. Nie mógł zrealizować własnego dzieła. Przepychankę reżyserów wygrał Mirosław Kijowicz. Był 1971 rok. Film został nagrodzony między innymi w Oberhausen i San Sebastian.

- Posługiwałem się postacią, która była widziana wyłącznie od tyłu. Przedstawiłem zagadnienie wyboru. Żaden wybór nie daje nawet przybliżonej wiedzy o alternatywie, z której się nie skorzystało. Prosty pomysł. Jednocześnie trafiający dość precyzyjnie. Wydawało się, że będę filmowcem!

Chciał zrobić autorski film.

- Nie skończył pan szkoły filmowej - usłyszał w Studiu Miniatur Filmowych. - Jeśli panu zależy, niech pan robi przez rok filmy dla dzieci. Po roku zdecydujemy, co dalej.

- To kawał czasu! - był wyraźnie wykurzony.

Ale po czasie znów dostał kartę świąteczną ze Studia Miniatur Filmowych, przypominającą, że stawki za filmy dla dzieci znowu poszły w górę. Mimo kartek wybrał teatr.

- Rzeczywiście skupiłem uwagę na koncypowaniu materiału, scenariuszy, projektów zbliżonych do teatru ruchu i rzeczywiście to była sytuacja mnie uskrzydlająca - przyznaje. - Pantomima mnie nie interesowała, a okazało się, że Joli koleżanka też chce być w tym teatrze. Podobnie jak mój młodszy kolega ze studiów. Wiedziałem już mniej więcej, z kim mógłbym pracować.

Ogłosił nabór do teatru. To było na moment przed wyjazdem na tournee z 2 plus 1 do Związku Radzieckiego. Plakaty rozwiesił na warszawskich uczelniach: Powstaje teatr ruchu. Zapraszam - pisał na ogłoszeniu.

Założył, że przyjmie wszystkich. Selekcją miała być praca. Był 1972 rok. Na pierwsze spotkanie przyszły 43 osoby. Kiedy wrócił z tournee, zostało 26, może 27 osób.

- To była ciężka praca, przygotowanie do teatru ruchu, teatru zachowań, który będzie się posługiwał wyłącznie ciałem aktora - opowiada Wojciech Krukowski. - Program był rozległy. Z jednej strony plastyka ruchu, z drugiej trening sprawności, ogólnoatletyczny, akrobatyka. Joga, sporty walki. To wszystko miało stworzyć doskonały instrument operujący niecodziennymi możliwościami ruchu i dynamiki. W momencie, kiedy selekcja na ryle przetrzebiła zespół, że zostało 18, zdecydowałem, że można zacząć pracę, w której stworzę grupę. Już nieważne było wyćwiczenie jednostki, tylko relacja pracy grupowej. To było związane z konkretnymi zadaniami. Nazwijmy to etiudami. Pojawił się problem treści. Nie mogła to być forma narracji właściwej teatrowi repertuarowemu czy literackiemu. Tak że to był równocześnie trening dla mnie. Jako autora i reżysera. Niemniej praca postępowała.

W marcu 1973 roku Krukowski zaproponował nazwę dla zespołu - Akademia Ruchu. Powstał pierwszy spektakl, w którym wzięło udział 6 z 18 osób stanowiących zamknięty skład grupy. Na początku kwietnia podczas Ogólnopolskiego Przeglądu Pantomimy Amatorskiej

w Szczecinie miał miejsce oficjalny debiut. Zespół otrzymał pierwszą nagrodę.

- To był szok dla młodzieży, z którą pracowałem - przyznaje Krukowski. - Mieli zaledwie po 17, 20 lat. Smarkateria, która po raz pierwszy wyszła na scenę. Mieliśmy wówczas jeszcze tylko salę gimnastyczną, gdzie jest mata i drabinki. Tu scena, kulisy i światła. A za chwilę występ przed publicznością. Spektakl dynamiczny i atrakcyjny ruchowo - ma na myśli "Collage". - Oryginalny. Jednak w połowie pracy nad nim byłem zmęczony tego rodzaju teatrem i zdecydowanie chciałem pójść dalej. I już w Szczecinie przedstawiliśmy dwie rzeczy. Obok tego atrakcyjnego spektaklu drugi - prosty i precyzyjny. Niespełna pół godzinny. Zderzał zdyscyplinowane zachowania ludzi z tekstem lektoratu z języka angielskiego. Padały między innymi zdania:

- Czy to jest człowiek.

- Tak, to jest człowiek.

- Co to za ludzie?

- To robotnicy.

- Czy oni pracują?

- Ciężko pracują.

- Natomiast to, co było przewodem narracyjnym tego spektaklu, to stopniowe rozstawanie się znaku wizualnego, który miałby ilustrować narrację tekstową. Zaprzeczanie i nasuwanie wątpliwości - mówi dalej Wojciech Krukowski o "Lektoracie". - I to traktuję jako mój właściwy debiut. Zrobiłem coś, czego nie widziałem w żadnym innym teatrze.

Miesiąc później Akademia miała grać podczas Lubelskiej Wiosny Teatralnej.

- Te małpki chcecie pokazywać?! - dopytywał Andrzej Rozhin, dyrektor festiwalu w Lublinie, kiedy Wojciech Krukowski zjawił się w jego gabinecie z prośbą o dłuższy czas na próbę. - Tę pantomimę?! - Rozhin spojrzał zza biurka.

- To nie jest pantomima! - zaprzeczył Krukowski.

- Czy w ogóle musisz to pokazywać tutaj? - nie ustępował dyrektor.

Pokaz Akademii Ruchu zdobył nagrodę prasy dla najciekawszego wydarzenia lubelskiego festiwalu.

- Byłem wewnętrznie zbuntowany wobec tego, co zastawałem wtedy w teatrze - przyznaje Krukowski. - Zbuntowany wobec Grotowskiego, który jednak bardzo silnie rozbudził emocje bycia w teatrze poprzez dominację psychologizmu, przeżycia. Ja byłem po drugiej stronie. Spokój, powściągliwość. Żadnej psychologii. Aktor jest tym, który jest przewodnikiem. Pokazuje, a nie przeżywa. Już w "Lektoracie" było to zdefiniowane. Zimne, pozbawione emocji. Niektórzy nie lubili Akademii Ruchu, bo jest pozbawiona actingu, który był modny w teatrze zbuntowanym. Z kolei studenckie teatry były zdominowane przez publicystykę, trzeba było wypowiedzieć skargi. To była gadanina i paplanina. Tak że Akademia Ruchu była czymś zupełnie innym.

- Po Szczecinie i Lublinie, jak mówi mój przyjaciel z podwórka Włodek Nahorny - KWS, Kolejny Wielki Sukces. Siedemdziesiąty trzeci rok to szybka seria.

W lipcu Akademia prezentowała spektakle w Erlangen, gdzie Polaków najpierw ulokowano w schronisku oddalonym od miejsca festiwalu o dziesięć kilometrów. A po ich sukcesie

i dobrych recenzjach w prasie niemieckiej Akademię Ruchu zakwaterowano w dobrym hotelu. Ponadto aktorzy dostali dziesięciodolarowe diety.

- Przychodzili do nas ludzie z teatrów europejskich - mówi Krukowski. - Byłem wtedy sfrustrowany, bo po pierwsze, w ogóle nie byłem przyzwyczajony do mówienia o swojej pracy. Po drugie, nie władałem żadnym językiem obcym porządnie. W Erlangen zostaliśmy zaproszeni do Norymbergi. Wystąpiliśmy w operze. W tym samym roku dostaliśmy zaproszenie do Italii. W pewnym momencie stanąłem wobec nieuchronnego zobowiązania wobec siebie i wobec ludzi, którzy pytali: po co ja to robię? Jakie miejsce chcę zająć już nie w kręgu teatru, a spraw, jakimi młoda inteligencja żyje? W tamtym czasie teatry po debiucie bardzo często się rozstawały. Bo często pierwszy spektakl rodzi się z doświadczenia całego młodego życia, a potem okazuje się, że jest niecały rok, aby dowieść swojego rzeczywistego talentu, swojej rzeczywistej mobilizacji twórczej. Wtedy bardzo często coś się załamuje. Rodzą się wewnętrzne konflikty w grupie. Ja poczułem zobowiązanie wobec siebie, grupy

i otoczenia. Kolejny rok, kolejny festiwal. Trzeba było określić współrzędne własnego postępowania wobec sztuki, społecznego i politycznego aspektu życia.

Akademia Ruchu robiła kolejne projekty. Na przykład "Czuwanie całonocne" - dwunastogodzinne działanie. Pokazy i warsztaty w warszawskiej Galerii Współczesnej.

- Traktowaliśmy ruch jako element improwizacji kontaktowej. Publiczność w dużym stopniu została z nami do siódmej rano. Rozmawiali jeszcze przed Galerią - opowiada Krukowski. - To było dla mnie poruszające. W takim obszarze sztuki chciałem pozostać. To sytuacja, w której nie wychodzę w przestrzeń z przekonaniem, że tylko sukces jest pobudką do twórczego działania. Jestem przede wszystkim, jak by to powiedzieć... artystą próby i pewnego ryzyka.

W1974 AR zrealizowała sekwencję "Pas deux Cinq". Pięciu aktorów odtwarzało partyturę utworu Mauricio Kagela, tupiąc i wystukując dźwięki laskami. Poruszali się po białej powierzchni płyty rezonującej, zostawiając ślady nasyconych farbą butów, a w rezultacie tworząc geometryczny wykres przejść.

A kiedy Krukowski wyreżyserował koncert KEW (Knittel, Sikora, Michniewski), wtedy zadebiutowały śpiewaczki, między innymi znana dziś Ewa Podleś. Debiutował też Wojciech Michniewski, znany dziś jako dyrygent i kompozytor.

- Słuchaj, one są jeszcze bardzo młode - mówił o debiutantkach Michniewski. I Krukowski widział, że Ewa Podleś była onieśmielona występem.

- Musisz im się pokazać jako mistrz, który je docenia - rzucił Michniewski.

- Który odnosi się do nich pieczołowicie, żeby broń Boże się nie spięły, bo mi spieprzą koncert!

6.

Wojciech Krukowski: - Akademia zaczynała pracę na AWF-ie, gdzie w zasadzie nie miała swojego miejsca. Była wpuszczana po zajęciach akademickich. Po godzinie siódmej wieczorem. Bielany daleko. Półtorej godziny jazdy. O jedenastej znów półtorej godziny

z powrotem. Potem miejscem ogromnie dla nas istotnym okazała się Dziekanka - mówi. Był 1975 rok. - Ja, który wiedziałem, że tam był kiedyś klub studencki, ale został zamknięty ze względu na brewerie, zgłosiłem inicjatywę powołania Studenckiego Centrum Środowisk Artystycznych Dziekanka. Nazwa dobrze brzmiała. Władze studenckie dały się nabrać i mianowały mnie kierownikiem. To, co stworzyłem, miało profil warsztatowy: miejsce służy studentom, którzy chcą prowadzić niezależną od toku oficjalnych studiów artystycznych pracę autorską i twórczą. Niestety, tu zacytuję rektora czy prorektora ASP, który był wrogiem tej inicjatywy i który na naradzie profesorów czy Senatu uczelni powiedział: "Temu Krukowskiemu coś odpierdoliło"...

- ...wpadło mu do głowy coś, co zobrazuję na przykładzie górnika: po ciężkiej pracy

w kopalni przychodzi do domu i tam każą mu się bawić w małego górnika. Tak Krukowski chce skłonić studentów, żeby po ciężkiej pracy jeszcze coś robić - powiedział wtedy tamten profesor.

Zespół Akademii Ruchu czynnie uczestniczył (do 1979 roku) obok innych grup i indywidualności twórczych w programie Studenckiego Centrum Środowisk Artystycznych Dziekanka, zapewniając również podstawową obsługę techniczną jego przedsięwzięć. Dziekanka (od 1976 roku również Pracownia Dziekanka) stała się w ciągu następnych sześciu lat podstawowym miejscem pracy, kontaktów i prezentacji Akademii Ruchu.

Pod koniec lat 80. Krukowski stawiał już dom w Międzylesiu. Z miejscem dla widowni i sceną. To tu rozmawiamy w maju 2013 roku. Po upalnym przedpołudniu nie ma już śladu. W szybę uderza grad wielkości orzechów włoskich. Wywaliło bezpieczniki. Jednak pan Wojciech mówi dalej.

7.

Akademia Ruchu zrealizowała ponad 200 projektów w ramach około 600 wystąpień w kraju i za granicą.

W Ostródzie na kilkunastu przystankach autobusowych rozstawiła stoły. Przykryła białymi obrusami. Robiła akcję z kilkoma dziesiątkami młodych ludzi z rodzin "społecznie zagrożonych". Punkami, skinami. Był listopad 1995 roku. Zimno. Przez cały dzień wysiadającym z autobusu proponowali kubek gorącego barszczu.

- Za darmo? - pytali pasażerowie.

- Za darmo, ale niezupełnie - odpowiadał za każdym, razem skin. Albo punk. - Za jedną linijkę twojego wiersza.

- Ale ja nie piszę wierszy - odpowiadał zdetonowany przechodzień lub pasażer miejskiej komunikacji.

-Ale na pewno masz jakieś marzenie, oczekiwanie.

- Tak, coś napiszę.

Na każdym przystanku Akademia Ruchu oraz ci punkowcy i skini zebrali razem 30, 40 linijek "wiersza". Wieczorem, też razem, ułożyli poematy. Przez całą noc przepisywali je na trzy-, czterometrowej wysokości białe ekrany. Od wczesnych godzin rannych ekrany z poematami stały na przystankach, z których pochodziły poetyckie inspiracje. Zbierali się ludzie. Przychodzili z rodzinami. Albo sąsiadami. Czytali: - Patrz, ten kawałek jest mój.

[2013]

Literatura:

K. Puzyna, "Nieznaczne przekształcenia", [w:] T. Plata, "Akademia Ruchu", Warszawa 2003.

M. Bojarska, "Scena" 2/1976, za: http://www.culture.pl/ (26.10.2013).

K.K. Baczyński, "Mazowsze", za: http://www.baczynski.art.pl/ (20.10.2013).

Reportaż powstał przy okazji realizowanego przeze mnie w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN" projektu "Teatr alternatywny i studencki" w Lublinie: www.teatry.teatrnn.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji