Artykuły

Transatlantyk: Wbrew marudom - świetny!

Tegoroczny Festiwal Transatlantyk właściwie już za nami, dziś ostatnie projekcje. Czy powtórzył sukces pierwszej edycji? Frekwencyjnie pobił ją. To oznacza, że impreza szybko wrasta w kulturalny krajobraz Poznania. Tylko patrzeć, jak będziemy chcieli spędzać urlop na Transatlantyku - pisze Iwona Torbicka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Do poniedziałkowego wieczora tylko w Multikinie 51 sprzedano ponad 27 tysięcy biletów - więcej niż przez całą zeszłoroczną edycję Transatlantyku.

Ci, którzy marudzili i w czarnych barwach widzieli przyszłość nowego festiwalu w Poznaniu, powinni głośno wyrazić skruchę. Wbrew ich przypuszczeniom okazało się, że Poznań potrzebuje poważnej imprezy filmowo-muzycznej - wystarczył rok, żeby zaskarbiła sobie ogromną sympatię poznaniaków. Co sprawiło, że tak szybko zaakceptowaliśmy nowy projekt?

Kino (niemal) za darmo

Po pierwsze - już na starcie, w ubiegłym roku, pozytywne emocje budziła osoba kompozytora Jana A.P. Kaczmarka, poznaniaka, któremu udało się osiągnąć spektakularny sukces w Ameryce. Po drugie - i to argument niebagatelny - ceny festiwalowych biletów. Bilety na wszystkie seanse, także premierowe kosztowały zaledwie 10 zł, podczas kiedy za normalny bilet do kina trzeba zapłacić w ciągu roku ponad 20 zł. Na dokumenty obowiązywały bezpłatne wejściówki, a było w tym roku co oglądać! W cyklu Transatlantyk Docs nie brakowało najświeższych produkcji, wymienię choćby: "Chiny: waga ciężka" Yung Changa, "Love free or die" Macky Alstona, "Dom, w którym mieszkam" Eugene Jareckiego czy "Anonymus historia haktywizmu" Briana Knappenbergera. Świetne dokumenty związane z twórczością artystyczną proponował blok Transatlantyk Art. Tu zobaczyliśmy m.in. "I want (no) reality" Any Brzezińskiej, "New York in Motion" Grahama Elliotta czy "Marley" w reż. Kevina Macdonalda. Też za darmo! Choć wejściówki niełatwo było dostać, bo rozchodziły się jak ciepłe bułeczki.

Jedyna taka okazja

Pewna niespójność programowa, świadoma ucieczka od wyraźnego sprofilowania imprezy okazała się też - wbrew pozorom - wielkim atutem festiwalu. Fakt, że widzowie mogli wybierać spośród aż 170 filmów (w tym 70 premierowych), zamkniętych w 19 blokach, sprawił, że każdy znajdował coś dla siebie. W Multikinie 51 widziałam zarówno bardzo młodych ludzi, jak i emerytów, którzy do kin chodzą rzadko - bo albo ich nie stać, albo nie przyciąga ich repertuar. W tej grupie ogromne emocje wzbudził dokument o biskupie amerykańskiego Kościoła anglikańskiego, pierwszym w tej wspólnocie zdeklarowanym geju. Choć mnie osobiście " Love free or die" trochę zawiódł ze względu na zbyt naskórkowe ukazanie problemu. Doceniam jednak fakt, że tak kontrowersyjny obraz znalazł się w programie festiwalu, bo prawdopodobnie nigdzie indziej go nie obejrzymy. W ogóle z filmami na Transatlantyku jest tak, że większość z nich do polskich kin nie wejdzie, festiwal jest jedyną okazją, by je poznać. Publiczność to doceniła, stąd na niektórych pokazach sale pękały w szwach, choć wiele z tych filmów nie należało do najłatwiejszych.

Nowości i słabości

W tym roku Transatlantyk wzbogacił się o dwa nowe cykle: Nowe Polskie Dokumenty i Poza Gatunkiem - Sci-fi. I były to chyba najsłabsze punkty tegorocznej imprezy. Znalazły się tam filmy raczej średnie niż dobre. Na ogół produkcje niskobudżetowe, co oczywiście wcale nie musi zapowiadać klęski artystycznej, choć akurat w przypadku filmów sci-fi najczęściej pachnie kinem średniej klasy - i tak było w tym przypadku. Nie przekonał mnie też cykl Nowe Polskie Dokumenty - z tych samych powodów.

Jak więc tegoroczna edycja wypadła na tle poprzedniej, premierowej? Organizatorzy ogromnych festiwali na całym świecie zgodnie twierdzą, że druga edycja na ogół przegrywa w konfrontacji z pierwszą. To tak jak pierwsze po premierze przedstawienie w teatrze, kiedy spada napięcie, a sukces często powoduje wzrost dobrego samopoczucia, co w połączeniu z bankietowymi trunkami prowadzi w efekcie do tzw. syndromu dnia następnego, objawiającego się wyraźnym spadkiem formy całego zespołu. Mówiąc krótko - tzw. drugie przedstawienie jest w teatrach na ogół do niczego. W przypadku wielkich imprez festiwalowych jest oczywiście trochę inaczej. O ile organizatorzy bardzo dbają, by pierwsze wejście nowego projektu na rynek było "wejściem smoka", to przy następnej odsłonie nie obawiają się sięgać po rzeczy nowe, nie zawsze sprawdzone. Takie próby pozwalają na sondowanie publiczności i podjęcie decyzji - iść w tym kierunku, czy dać sobie spokój. Tak właśnie traktuję transatlantykowe nowości. Jak łyżeczkę cytryny, która poprawia smak potraw.

Spróbuj jeszcze dziś!

A propos potraw - Kino Kulinarne pozostaje wciąż bardzo mocnym punktem festiwalowego programu. W ramach tego kina dziś jeszcze zobaczyć można brytyjską "Jerozolimę na talerzu" w reż. Jamesa Nutta (godz. 11.30) i francuski obraz "Kuchnia rodziny Bras" (godz. 14.30). Jeśli choć raz jedliście moelleux au chocolat, czekoladową babeczkę na ciepło z płynnym czekoladowym środkiem, której twórcą jest Michel Bras, doskonale wiecie, dlaczego Paul Lacoste musiał nakręcić ten film. Ci, którzy o babeczce dopiero usłyszeli, niech wyobrażą sobie smak "nieba w gębie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji