Artykuły

Różewicz, Swinarski, "Kartoteka"

Przewidywać można było z góry, że będzie to ciekawy spektakl, telewizyjny. Najlepsza sztuka Różewicza, świetny reżyser, znakomita obsada. Ale nasuwało się pytanie: czym będzie "Kartoteka" po siedmiu latach, które upłynęły od premiery? Sam Różewicz zmienił się od tego czasu i żaden z jego późniejszych dramatów nie dorównał pierwszemu. Sztuka ta jest silnie osadzona w realiach historycznych i wyraża postawę określonej generacji w określonym czasie; czas się zmienił, a i generacja zapewne też. Konkretne pytania i konkretne urazy wprawdzie nie straciły aktualności, ale po trosze się "osłuchały" - to, co było buntem, dziś mogłoby być wyznaniem. A kształt tego dramatu, który w dużym stopniu przyczynił się do naszych dzisiejszych wyobrażeń, jaki może być teatr w ogóle - utracił już swoją prowokacyjność, będącą gwarantem wyostrzonego spojrzenia.

Telewizyjna wersja "Kartoteki" Konrada Swinarskiego jest na pewno wydarzeniem wybitnym. Zbiegły się w tym przedstawieniu i uzupełniły wzajemnie poszukiwania literackie z teatralnymi. Bo inscenizacja ta jest na pewno konsekwencją i wynikiem dotychczasowych prac Swinarskiego, przeprowadzanych przeważnie na sztukach zeszłowiecznych; że styl reżysera i faktura dramatu pisarza ściśle sobie odpowiadały, świadczy o czymś więcej niż o poprawności i sprawności spektaklu. "Kartoteka" miała tu już zwartość i ciężar gatunkowy klasyki. Konkret stał się symboliczny, sztuka ta zaczęła być przypowieścią o człowieku współczesnym w ogóle - a nie o pewnym tylko pokoleniu. Bohater ze sztuki Różewicza jest skazany na bycie bohaterem, każą mu być człowiekiem o określonej twarzy, działającym. A jemu naprawdę chce się już tylko spać. Otaczają go różne sprawy - małe, i duże, ważne i mniej ważne. Odwiedza go Ojciec i wymyśla za ukradzenie złotówki, odwiedza Dziennikarz pytający o światopogląd, sekretarka przypominająca o konferencji, była żona. Bohater ten, pamiętający już tylko o tym, że coś ważnego było: wojna, i coś prawdziwego jeszcze jest: Stryjek w pielgrzymce - jest zamknięty i pogrzebany przez przypadkowo się tworzące sytuacje; ginie w nich, bo nic nie znaczą.

Bohater leży w łóżku, a przez pokój jego przeciągają znajomi i nieznajomi, krewni i interesanci. Kłębią się typowe słowa, typowe myśli, typowe czynności; zderzają się, nikną i nawracają. Stereotypy są ważniejsze od osób i od zdarzeń. Na miejsce każdej z osób, każdego ze zdarzeń mógłby być podstawiony ktoś inny, mogłoby się zdarzyć coś innego. Bohater nazywa się Wiktorem, Władziem, Stasiem itd. Wszystko jedno, kto przyjdzie i co się wydarzy. Przeżycia zjadły same siebie, pozostał schemat.

Bohatera grał Tadeusz Łomnicki. To jedna z jego najlepszych ról. Przed kamerą zrezygnował z teatralnej przesadności gestu. Znikła technika, pozostała surowa, obojętna twarz i przeciętne, typowe ruchy. Chwilowe ożywienia, chwilowe apatie, łóżko. Trzymał w napięciu najbardziej wewnętrzną prawdą o swoim Bohaterze. Najoszczędniejszymi środkami została stworzona rola - jakby na koturnach. To dzięki temu przede wszystkim udało się tę sztukę oderwać od "historycznego" konkretu.

Podobnie zostały pomyślane inne role, wyjątkowo celnie i precyzyjnie wykonane. Swinarski poprowadził przedstawienie tak, by postaci, nawet najbardziej schematyczne - żyły, nie zatraciły wnętrza. Dzięki temu na groteskowym materiale mogły zostać wybudowane kreacje.

Swinarski jest jednym z niewielu reżyserów, którzy łączą wyobraźnię plastyczną, wyczucie przestrzeni, z tzw. słuchem psychologicznym. I jest reżyserem, który wypracował sobie nowy i naprawdę wartościowy styl teatralny. Wiele się mówiło o jego brechtyzmie, ale - wydaje się - roztopił się on już wśród innych zdobyczy. Może teraz, nastrojem i drapieżnością chwytów, bardziej przypomina Bunuela. Ale na tym szczeblu osiągnięć koneksje już nie są takie ważne. Ważna jest istota jego stylu, a tę widziałbym w przeprowadzaniu i podkreślaniu jedynej i niepowtarzalnej akcji psychologicznej, przy całym szafażu typowych i pustych, celowo pustych starć słownych, ideowych, przestrzennych, rytmicznych itd. W jego "Nieboskiej..." przez scenę maszerują breughelowscy Ślepcy, wszędzie uwijają się szopkowe diabełki. W "Woyzecku" tańczy picassowska baletniczka i maszeruje barwną, małomiasteczkowa orkiestra, bardzo niemiecka, ale jednocześnie jakby orkiestra z wszystkich małych miasteczek świata. Nawet w najmniej w tej Wybitnej serii udanym "Maracie Sadzie" każdy obraz do czegoś się odwołuje i coś znaczy. A dopiero poza nim, poza sytuacją - znajdują się ludzie, prawdziwi i niepowtarzalni; albo sytuację przezwyciężają albo - - częściej - zostają przez nią przygnieceni.

I tu się właśnie Swinarski spotkał z Różewiczem. W "Kartotece" nie trzeba już było preparować zeszłowiecznego tekstu, niepotrzebne były kostiumy. Ale jest tu również cały arsenał pustych efektów i - pod nimi - ludzie, których trzeba wydobyć i ukazać. To było zadanie dla reżysera, i to jest jednocześnie zasada stylu Swinarskiego. Sztuka ta poprzez swoją skrótowość przypomina szkielet; trzeba było pokazać, w jaki sposób mięso oddziela się od kości. To właśnie Swinarski pokazał.

Efekty przestrzenne już tu specjalnie potrzebne nie były; zresztą mały ekran nie zniósłby ich. Tylko kamera niespokojnie wędruje, prawie nie powtarzając ujęć - przestrzeń, choć ta sama, dyskretnie się jednak zmienia. Swinarski nie byłby jednak sobą, gdyby nic do tekstu nie dodał. Przeplótł więc spektakl filmowymi wstawkami: widać nieporządną, lekko zaśnieżoną przestrzeń, jakieś gruzy, jakaś budowa, bawiące się dzieci i samotna, brzydka kamienica. W niej znajduje się pokój Bohatera. Na początku spektaklu trzej Starzy idą do niego; na końcu - wracają krętą, nie wiadomo gdzie prowadzącą drogą. Najmocniejszy jest obraz w środku spektaklu, gdy Tłusta Kobieta (Wanda Łuczycka) w szlafroku-futrze, śledzi skradającym się krokiem Bohatera zamykającego się w ustępie. Ten obraz jest najbardziej z Bunuela; tamte przypominają Wajdę. Swinarski obrazy komplikuje, nawarstwia, lekko udziwnia; spośród wszystkich uzyskanych w ten sposób nastrojów, tym klarowniej wyłania się sytuacja rzeczywista, tym jaśniej widać, jak jest od tych nastrojów niezależna.

Wracając do sprawy najważniejszej: czy z zastanawiającej zbieżności poetyk Różewicza i Swinarskiego wynika coś ponad to, że dostaliśmy znakomity spektakl? "Kartoteka" powstała siedem lat temu, ale wciąż nie ma konkurenta jeśli chodzi o ważkość, dojrzałość i precyzję stylu. Swinarski, mimo mnogości tzw. eksperymentów teatralnych, też wciąż jest osamotniony w swoich poszukiwaniach. Dopiero patrząc ma jego gotowe przedstawienia zdobywamy poczucie, że to co proponuje, jest słuszne - w sposób oczywisty. Obaj wyprzedzają średni stan naszych teatrów o dobre kilka lat i sporo czasu upłynie, zanim poziomy się zrównają. Czy to, co robią, co zrobili, zostanie po prostu zaadaptowane, czy pozostanie jednostkowym dokonaniem bez kontynuacji, jak to od tylu lat ciągle się w sztuce dzieje? Nie są to pytania przeznaczone do jednoznacznej i pewnej odpowiedzi. Trzeba je jednak postawić. Może wtedy jaśniejsze stanie się to, co wydaje się być ich największym osiągnięciem: obaj, wykorzystując różne awangardowe techniki i zdobycze, potrafili je powiązać z najistotniejszą tradycją dramatu, którego istotą był zawsze człowiek - i teatru, którego istotą był aktor, pokazujący człowieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji