Artykuły

Bluźnierstwa i zachwyty

O autorze "Pieśni Maldorora" - Isidore Lucien Ducasse znanym w literaturze jako Lautreamont wiemy, że bywa zestawiany jednym tchem z Rimbaudem, że był poetą zapatrzonym jeszcze w romantyzm, m. in w "Dziady" Mickiewicza, ale wyrażającymi już prekursorskie wizje i obrazy i surrealistów. Poeta buntu i negacji wszystkich podstawowych wartości takich jak np. miłość, przyjaźń, Bóg, w których powszechnie znajduje się tzw. racje życia. Przez jednych uważany za geniusza, przez innych za literackiego szarlatana.

Mariusz Treliński, młody reżyser filmowy (m. in. udane "Pożegnanie jesieni"), debiutujący w teatrze, wydał się być zafascynowany pewną szczególną grą, która toczy się w "Pleśniach Maldorore", a mianowicie zderzeniem "zewnętrznych", "brzydkich", prowokacyjnych objawów buntu, pełnego emocji języka negacji i bluźnierstw z niesłychanie wysublimowanym, delikatnym i moralnie wrażliwym "wnętrzem", skrywającym się przed ludźmi i światem. Dla wrażliwego reżysera możliwość ukazania obrazu świata według Lautreamonta, to przede wszystkim wielka pokusa do stworzenia takiego teatru, w którym główną "napędową" siłę sprawczą stanowi konieczność poszukiwania wszelkich równowagi między brzydotą a pięknem, złem a dobrem, gwałtem a liryzmem, ciemnością i jasnością, szyderstwem i zachwytem. Myślę, iż można wierzyć, że ten zewnętrzny mechanizm scenicznego działania jest odpowiednikiem wewnętrznej, daleko bardziej rozległej potrzeby ciągłego poszukiwania równowagi w sobie i swojej rzeczywistości.

Przedstawienie, jak na dzieło debiutanta, jest niezłe, a to w dużej mierze dzięki współpracy ze znakomitym scenografem Andrzejem Majewskim, którego praca w tym spektaklu to nie tylko scenografia. To także pewien charakter, atmosfera, a nawet "filozofia" tego artysty, która w przedstawieniu jest odczuwalna. Liczy się też bardzo przyzwoite, pełne oddania i "zrozumienia" dla wyobrażeń reżysera debiutanta, aktorstwo całego zespołu. Ze szczególnym wyróżnieniem pełnej jak zwykle determinacji i scenicznego poświęcenia Anny Chodakowskiej, z powściągliwą aż do bólu, skupioną, cierpiącą Gabrielą Kownacką, która może tę rolę zaliczyć do bardziej udanych w karierze, z Teresą Budzisz-Krzyżanowską potrafiącą zawsze czynić swoje aktorstwo "żarliwym", z Wojciechem Malajkatem grającym autora, czy Krzysztofem Majchrzakiem - postacią jakby z bliższego świata.

Ale spektakl jest w dużej mierze zbudowany przede wszystkim na roli Jana Peszka. Ma niezwykle trudne zadanie. Właściwie coś mało możliwego do zagrania. Bowiem, o ile dobrze rozumiem tę rolę, chodziło o to, by przez pewien zewnętrzny, bluźnierczy "krzyk" zagrać tak naprawdę samotność, dramat samotność, którego próby przezwyciężania czynią zło. Zło potęguje cierpienie i samotność, ta coraz gwałtowniej "pcha" bohatera ku innym. Owa gwałtowność sieje zło i... dramat staje się nierozwiązywalny. Peszek gra to bardzo sugestywnie: jest bezradny i silny zarazem.

Spektakl ma wady: np. dość niejasno wyartykułowane poczucie rytmu, nie do końca przemyślane używanie wielu muzyk o rozmaitych charakterach, niezrozumiała momentami analiza tekstu, wątpliwa konstrukcja dramaturgiczna adaptacji. Ale mimo tych słabości ogląda go się z zainteresowaniem i poczuciem, że o coś w nim chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji