Artykuły

Czy te jabłonie zakwitną?

Osieckiej "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w warszawskim Teatrze Ateneum owacje trwały w nieskończoność. Recenzje były potem pełne komplementów i uniesień, a szeptana legenda - najważniejsza - utrwalała famę przedstawienia co to niby jest lekkie jak sama piosenka, a przecież pozwala "zanurzyć się w historii".

Istotnie, widzowie po tych Jabłoniach czuli się odświeżeni, związani solidarnie i losem Drugiej Rzeczypospolitej i Peerelu, napompowani nadzieją, odprężeni radośnie: bo przecież się kręci! Niech no tylko zakwitną jabłonie, a wszystko będzie jak w marzeniach. Więc do przodu, byle z wiarą, z piosenką na ustach, która towarzyszy nam wiernie w dobrym i złym.

Tak mówiono, tak odczuwano i było to jak zastrzyk witalizmu i uśmiechu w czasach maciupeńkiej naszej, raczkującej wtedy małej stabilizacji. Musical o pokoleniach jednej i drugiej Polski, piosenkowy autoportret z morałem, w miarę nostalgiczny, inteligentny, dowcipny i - jednak - krzepiący. Pozycja rozrywkowa first class, czego zawsze było brak w naszym teatrze i coś o wiele więcej: łyk potwierdzonej tożsamości, uwiarygodniony stempelek naszych przeżyć, doświadczeń i pragnień.

No i Jabłonie zrobiły furorę, musiały zrobić.

Przedstawienie Jabłoni jakie 1 grudnia 1984 dano w Teatrze Współczesnym pozostawia wrażenia kto wie czy nie głębsze, choć furory nie zrobi na pewno. Jest to, owszem, znowu portret zbiorowych przeżyć, lustro doświadczeń, pragnień i doznań, ale przeglądanie się w nim nie dostarcza łatwych satysfakcji; nie ładuje nadzieją i nie odpręża po pracy. Jabłonie z przedstawienia Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Zaleskiego (współscenarzysta i reżyser) mają połamane gałęzie i nie bardzo wierzymy w to, że mogą na nowo zakwitnąć. Sławetny i optymistyczny refren pada ze sceny raz tylko, kiedy stanowi dokumentację czasów, o jakich w tym momencie akurat mowa w tym piosenkowym kalendarium. W finale z Jabłoni pozostaje tylko pogłos, echo - było coś takiego - kiedyś - takie zaklęcie, że niech no tylko zakwitną, to... Śpiewało się: świat nie jest taki zły. Śpiewało się: świat wcale nie jest zły.

Na scenie roku 1984 istotnie trudno byłoby bez fałszu emanować samym optymizmem i wiarą w cudowne jabłonie i dobroć świata. Te urwania, zaniechania, krótkie sygnały tego co się nie tak dawno "śpiewało" serio i pełną przeponą, te po-

kiereszowane, pocięte rytmy, ta siekanina dramatyczna, naiwna i bezładna, te świadome okaleczenia dawnego scenariusza, wszystko to razem jest jakością całkowicie nową. Wstrząsająco i głęboko współczesną. Przedstawienie poszarpane jak nasze życie dziś, jak dzisiejsza solidarność narodowa i pokoleniowa, dzisiejsza tożsamość generacyjna i kulturowa, dzisiejszy stan ducha, emocjonalna diaspora rodaków żyjących obok siebie, ale często już albo jeszcze nie razem.

Po tych Jabłoniach oklaski są cichsze i krótkie. Nieodparcie nasuwa się myśl: komu ta bijemy brawo? Sobie - połamańcom? Historii?

I brawa jakoś więdną. Przedstawienie raczej zawstydza, raczej potrząsa brutalnie, raczej budzi z samoułudy, z samouspokojeń, ze jakoś to życie leci.

Jeden z tematów tych Jabłoni: jakość naszego życia, mierzona jakością zamierzeń i jakością ich realizacji.

W finale na przód sceny wyłażą pokręcone, niskie Szczury: skołtunione głowy niby-punków, rytmy Oddziału Zamkniętego czy innego top-zespołu, pełzanie i jęk: nie ma wody na pustyni już dwadzieścia parę lat...

Pytanie - stwierdzenie? Pełzaki cofają się za grupę aktorów, która była na scenie naszymi rodzicami i dziadkami, budowała Gdynię i Nową Hutę, skandowała: Pisarze do piór, górale do gór, modliła się słowami Osieckiej z roku 1981, stała w kolejce po szarość, a teraz nie ma siły zaśpiewać do końca: Niech no tylko zakwitną Jabłonie. Z jabłoni zostaje przeciągłe jabłooooooooo, aż do kompletnego wyciszenia.

Zmęczeni, przyszarzeni, śmiertelnie serio zostają dawni Pozytywni, Traktorzystki, Bikiniarze i Ustabilizowani na przodzie sceny jak symbole prześpię wany eh już melodii. Z pełzakami Szczurami - najmłodszą zmianą warty - u swoich nóg.

Nie jest wesoło, żadną miarą. Choć bywa w trakcie przedstawienia, ale jest to wesołość "z cytatu", historyczna i biograficzna. Nie jest wesoło, ale cholernie prawdziwie. Prawda artystyczna tego przedstawienia jest jego legitymacją najpoważniejszą. Bo poza tym- można by znaleźć sporo mankamentów spektaklu, jak zwykle, jak często, jak wszędzie. Wokalnie całe Jabłonie stoją na Krystynie Tkacz eksploatowanej ponad miarę z rezultatem zawsze znakomitym, ale całych Jabłoni nawet i Krystyna Tkacz nie da rady wyśpiewać i zagrać. Bywa więc z zespołowymi i solowymi śpiewaniami nie zawsze najlepiej (gorzej niż w brechtowskim Mahagonny), ale tam gdzie brak głosu ratuje rzecz całą koncept i inteligencja reżysera.

"Weselsza", nieodpowiedzialnie lekka i nostalgiczna część "przedwojenna" toczy się w tempach znakomitych: ku katastrofie. Wszystkie wspaniałe "typy" Agnieszki Osieckiej uzyskały swój wyraz sceniczny, zaistniały jako osobowości charakterystyczne: Graf Andriej Michnikowskiego śpiewający Wertyńskiego i Rekin Finansjery Czechowicza i Cnotliwa Zuzanna (Beata Późniak) i Jaśniepan i Inżynier Metropolitane...

Część druga, powojenna, pociągnięta aż do dziś jest zdecydowanie lepsza choć trudniejsza w realizacji o całą skalę wszelakich trudności. I nie chodzi tylko o skróty i rożne wypada - nie wypada, ale o "nieucukrowanie" świeżych przeżyć, brak należytego dystansu do niektórych niedawnych zakrętów historii, brak zaufania do własnych ocen. Realizatorzy wyszli i tego przedsięwzięcia z tarczą. Rezultat ich pracy widz przyjmuje bez oporów moralnych, z dreszczem współuczestnictwa i rozpoznania.

Osiecka załącza w programie kombinowane, przed wojenno-powojenne Życiorysy Niektórych Osób Komedii. Same w sobie stanowią perełkę... tu chciałam napisać: publicystyki satyrycznej, ale właściwie - życiopisania. W powieści Jerzego Andrzejewskiego Miazga fikcyjne acz prawdopodobne życiorysy były bodaj czy nie najlepszą partią całego dzieła - coś na rzeczy tu jest, takie życiorysy zaczynają mówić więcej niż programy ideowe. Postacie sceniczne wiszą na tych życiorysach: spektakl pozwala im brać wiraże przełomów ideologicznych, rosnąć i maleć, prostować plecy i znów się garbić. Prawie wszyscy aktorzy przeprowadzają swoje zadania bez zarzutu, w ostatecznym efekcie liczy się przecież zbiorowość, "masa", zindywidualizowana, a jakże, ale pokoleniowo i narodowa zdeterminowana.

W końcu: to zawsze my - w liczbie mnogiej - Budujemy Drugą Polskę, Mamy Nadzieję, Przecieramy Oczy, Mamy Nadzieję, Kupujemy, Sprzedajemy, Mamy Nadzieję - (scenopis z Jabłoni z roku 1964).

I to nam mają zakwitnąć jabłonie, w co tak trudno uwierzyć po tym przedstawieniu - ważnym, potrzebnym i nieskłamanym. Jeżeli serio deklarujemy wszyscy, że trzeba podkreślać to, co łączy bo i tak nas sporo dzieli - spektakl Niech no tylko zakwitną jabłonie we Współczesnym spełnia tę funkcję i to na poziomie nielukrowanych diagnoz a nie łatwych i okrągłych ogólników.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji