Artykuły

Odrzucenie to moje drugie imię

- Nie wystarczy podnieść temat z chodnika - to robią tabloidy. Trzeba wyczucia, który temat wart jest tego, żeby bliżej mu się przyjrzeć - mówi dramaturg i reżyser PAWEŁ SALA.

Paweł T. Felis: Wielu światowych dziennikarzy jeszcze przed festiwalem w Karlowych Warach traktowało "Matkę Teresę od kotów" jako jednego z faworytów. Jesteś rozczarowany werdyktem?

Paweł Sala: Trudno mówić o rozczarowaniu, jeśli na festiwalu tej rangi dostaje nagrody dwóch aktorów z mojego filmu. Zresztą Mateusz od początku był bardzo chwalony, ludzie zaczepiali go na ulicy i gratulowali świetnej roli, bo niejednoznacznej. Bez niego i bez Filipa nie byłoby tego filmu.

Nie nakręcaliśmy się na żadne nagrody, chociaż przyjęcie w Karlowych Warach było znakomite: świetne reakcje festiwalowej publiczności, bardzo dobre recenzje.

Ten festiwal jako jedyny dziś festiwal klasy A tak mocno zwraca uwagę na kino z Europy Środkowej i Wschodniej.

- Warto tu przyjechać choćby po to, żeby przekonać się, że kino z tej części Europy wciąż żyje. I że tworzymy fantastyczną wspólnotę: ktoś mówi po czesku, ktoś po polsku, rosyjsku albo chorwacku - i wszyscy się rozumiemy. Angielski tylko przeszkadza.

Wśród konkurentów "Matki Teresy " wymieniano głównie rosyjskie "Inne niebo" Dmitriego Mamulii i irański "Są rzeczy, o których nie wiesz" Fardina Saheba Zamaniego, które otrzymały ostatecznie specjalne wyróżnienie.

- Właściwie w obu tych filmach powraca podobny motyw mężczyzny w depresji, który nie umie sobie znaleźć w życiu miejsca. W filmie rosyjskim szuka kobiety, która go opuściła, a w irańskim jest nocnym taksówkarzem. Oba są mocno depresyjne, irański nawet bardziej, chociaż to w "Innym niebie" pojawia się dużo ostrych, masakrujących scen, przy których "Matka Teresa " wydaje się wręcz filmem lajtowym.

Z konkursowych tytułów widziałem tylko pięć i te dwa były zdecydowanie najciekawsze. Rozczarowała mnie chorwacka komedia "Tylko między nami" o dwóch braciach, którzy po ojcu, niemal genetycznie, są kobieciarzami: podobnych historii było już mnóstwo. Bardzo byłem też ciekaw belgijskiego "Hitlera w Hollywood" zrobionego w formie udawanego dokumentu o Hitlerze, który rzekomo wszedł w układ z Hollywood i postanowił zniszczyć europejską kinematografię. Miało to być chyba śmieszne, dla mnie - niestety - nie było.

W swoich dramatach - podobnie jak w "Matce Teresie od kotów" - często sięgasz po sensacyjne tematy rodem z tabloidu: zawody w biciu seksualnego rekordu w "Gang Bang", poprawczak, w którym bandytami opiekują się zakonnicy, w "Od dziś będziemy dobrzy" czy "Zamarznięta" zainspirowana historią aktorki, która przestała przychodzić na próby i, jak się okazało, leżała martwa w domu. Tematy są dziś na ulicy?

- Czasem jest ich tam tak dużo, że można się pogubić. Ale nie wystarczy podnieść temat z chodnika - to robią tabloidy. Trzeba wyczucia, który temat wart jest tego, żeby bliżej mu się przyjrzeć: w tym pomaga mi, mam nadzieję, doświadczenie dokumentalisty. Ale w "Matce Teresie od kotów", tak jak w moich sztukach, jestem jak najdalszy od rekonstruowania sensacyjnych historyjek w skali jeden do jednego. Próbuję za to przez coś małego - jakąś anegdotę, zdarzenie, postać - opowiedzieć coś większego. Zbudować metaforę, znaleźć w konkretnej historii jakiś większy, ponadczasowy sens.

Bałem się trochę, że w tym filmie

- ...wszyscy się bali - producenci również - że będzie obcinanie głowy na ekranie, jakieś wrzaski, krwawa makabra. Czyli jatka, która robi wrażenie, ale jest pusta.

Ja bałem się, że pójdziesz w stronę płytkiego realizmu w typie "Świnek" Glińskiego czy "Galerianek" Rosłaniec. Ale w twoim filmie realizm jest tylko kostiumem.

- Jedna z dziennikarek w Karlowych Warach postawiła pytanie, czy ta historia mogłaby się zdarzyć w Czechach. I odpowiedziała: tak. Bo nie jest to historia typowo polska.

I tym różni się m.in. od wybitnego "Długu" Krzysztofa Krauzego, który o wiele mocniej zakotwiczony był w czasie i miejscu, dlatego do dziś pozostaje najlepszą kinową metaforą Polski lat 90.

- Ale "Dług" miał też drugie znaczenie, bo Krauze - idąc tropem realnych postaci - wyraźnie stawał po stronie morderców. Upominał się o ich prawa, walczył o zmianę ich wizerunku. Pokazując zabójstwo, za którym stały dramatyczne motywy, próbował zmienić ich los w realu, co zresztą się udało.

Ty nie miałeś takich ambicji?

- Nie miałem takiej szansy, bo inspirowałem się historią, która wydarzyła się wiele lat temu. Ale najważniejszy był dylemat moralny: czułem, że nie mogę się posunąć zbyt daleko, nie mogę zbyt głęboko ingerować w czyjeś losy.

Nie było pokusy, żeby z pierwowzorami bohaterów spotkać się i porozmawiać?

- Pokusę miałem, ale dość późno. Tylko co takie spotkanie by dało? Przecież autentyczna historia była tylko punktem wyjścia - nie opowiadam o prawdziwych ludziach, tylko o tym, jak ich sobie wyobrażam. Obce jest mi też podejście Trumana Capote'a, który uwodził i zwodził, żeby jak najwięcej z ludzi wydusić, po czym, owszem, napisał świetną powieść "Z zimną krwią", ale ci, o których napisał, i tak zginęli na krześle elektrycznym. Zaspokajanie swojej ciekawości, mieszanie ludziom w głowach, że jakiś reżyser, jakiś film Dla mnie byłoby to nieuczciwe.

Kiedy pojawił się pomysł, żeby o dwóch braciach, którzy zabili swoją matkę, opowiedzieć od końca, czyli od momentu ich aresztowania?

- Na początku. W Karlowych Warach ktoś zwrócił uwagę, że podobny zabieg zastosowała kiedyś Vera Chytilova, ale ja nie inspirowałem się żadnym filmem: dla mnie to był najbardziej naturalny sposób, w jaki tę historię powinno się opowiedzieć. Bo chciałem zrobić coś w rodzaju antykryminału - nie zastanawiać się, kto zabił i kogo, ale postawić zupełnie inne pytania.

Łącznie z tym najważniejszym: dlaczego. Na które zresztą do końca nie odpowiadasz.

- Reżyser, który wyjaśnia, albo jest głupcem, albo bufonem. Sugerowanie jednej odpowiedzi obrażałoby widza. Bo to on ma być współtwórcą tej historii - z tym brakiem wyjaśnienia wychodzi z kina i idzie do domu. Skoro ci, którzy badali tę sprawę, nie znaleźli żadnych racjonalnych wyjaśnień tego morderstwa, dlaczego ja mam udawać mądrzejszego?

Rzeczywistość nie jest czarno-biała. Na początku wydaje nam się przecież, że wiemy, kto jest katem, a kto ofiarą, bo wiemy, kto zabił. Ale potem cofamy się o 13 miesięcy i już nic nie jest jednoznaczne. Może wszyscy są tu ofiarami?

Grający starszego brata Artura Mateusz Kościukiewicz świetnie tę wieloznaczność wydobywa: ma w sobie coś demonicznego i anielskiego zarazem, uwodzi innych, ale sprawia też wrażenie, jakby cały czas musiał z czymś walczyć, jakby ścierały się w nim - i w jego domu - jakieś dobre i złe siły.

- Ta postać budowana była od początku tak, żeby wzbudzać sympatię. Żeby Artur nie był po prostu facetem, który chce czynić zło i zadawać ból. Dlatego jasne i ciemne cechy ciągle się w nim kotłują. I powodują narastanie frustracji, a zła energia musi znaleźć jakieś ujście. To nie jest typ psychopaty, ale człowieka na granicy różnych dróg i różnych wyborów. Od jednej, drugiej, trzeciej decyzji zależy, w którą stronę pójdzie.

Na dodatek jego relacja z matką i bratem okazuje się zabarwiona erotycznie.

- Bo Artur próbuje ludzi uwodzić, w jakimś sensie opętać. Gdy spotykają go jakieś zawody, gdy odpychany jest przez kogoś, idzie na skróty. Zaczyna prowadzić grę. Ale ta gra jest niebezpieczna - dla niego samego również.

Grana przez Ewę Skibińską matka próbuje szukać ratunku w religii, idzie na pielgrzymkę. Ale to raczej gest bezradności niż dowód wiary.

- W mojej sztuce "Szwaczki" kobiety, które pracują w zagrzybionej piwnicy, widzą na ścianie pleśń. Jedna z nich mówi: to cudowny obraz Matki Boskiej. A inne, że to tylko grzyb.

W momentach totalnej rozpaczy ludzie próbują się po omacku czegoś czepiać, tworzyć rodzaj zastępczej metafizyki. Ale mam wrażenie, że religia nie działa. Świat się mocno skomplikował, a odpowiedzi religii są wciąż takie same. Tęsknimy za czymś większym, a jednocześnie sprowadzamy tę tęsknotę do czegoś pospolitego, niemal pornograficznego.

Werdykt w Gdyni całkowicie pominął "Matkę Teresę od kotów", chociaż był to moim zdaniem najlepszy film festiwalu. Odchorowywałeś Gdynię?

- Nie. To frontalne odrzucenie potraktowałem jako rodzaj wyróżnienia - oczywiście tylko dlatego, że było mnóstwo ludzi, którzy się o ten film upomnieli. Mam duży dystans do nagród, więc gdyński wyścig raczej obserwowałem, niż w nim uczestniczyłem.

Dlatego, że jesteś debiutantem, ale jednak późnym?

- Na pewno. Odrzucenie to moje drugie imię. Jestem w tym zahartowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji