Grzeczny Joyce
Tworzone przez Jerzego Grzegorzewskiego obrazy są bardzo piękne, jednak trudno pojąć, jaki mają związek z wystawianą literaturą.
"Nowe Bloomusalem" należy do spektakli, o których nie wypada powiedzieć, że się ich nie rozumie, chyba że głęboką nocą żonie pod kołdrą. Ja tę kołdrę jednak uchylę i przyznam się, że najnowszego przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego nie rozumiem.
Nie rozumiem przede wszystkim, dlaczego wszystkie miejsca, w których toczy się akcja przedstawień Jerzego Grzegorzewskiego, są tak do siebie podobne. Czy jest to Zakopane Witkacego, Warszawa Wyspiańskiego, Paryż Moliera czy Dublin Joyce'a - na scenie oglądamy ten sam obraz. Wybitni aktorzy pchają rozmontowane fortepiany lub tramwajowe pantografy, poruszają się somnambulicznym krokiem i recytują swoje kwestie w mrok. Scena zapełniona jest intrygującymi przedmiotami, wśród których są fragmenty instrumentów muzycznych, skrzydła, konstrukcje dorożek, liny, fortepianowe struny, stare gramofony i inne przedmioty z antykwariatów i sklepów ze starymi meblami. Często dekoracje nie mieszczą się na scenie i wylewają się na widownię, z której usunięto część krzeseł.
Rozumiem i doceniam pasję reżysera, który tworzy i doskonali świat swego autorskiego teatru. Ale w "Nowym Bloomusalem" nie zobaczyliśmy niczego, czego nie widzielibyśmy we wcześniejszych jego produkcjach. Może prócz żagli od windsurfingu zawieszonych na wyciągach, co ma zapewne przypominać, że Dublin, w którym toczy się akcja, leży nad morzem.
Wykreowane przez Jerzego Grzegorzewskiego obrazy są bardzo piękne, jednak trudno pojąć, jaki mają związek z wystawianą literaturą. Czuje się to szczególnie w wypadku "Ulissesa", na którego fragmencie reżyser oparł swój spektakl. Tyle się mówi o realizmie Joyce'a, który na przeszło ośmiuset stronach druku zawarł opis tylko jednego dnia: 16 czerwca 1904 roku, i tylko jednego miejsca: Dublina, po którym krążą pan Bloom, jego żona Molly i Stefan i Dedalus. W spektaklu tej drobiazgowo i opisanej rzeczywistości nie ma. Fragment, który inscenizuje Grzegorzewski, opowiada o pełnej fantastycznych wizji pijanej wędrówce Blooma przez dublińskie knajpy i burdele. Nie zobaczycie ich jednak na scenie. Dorota Segda (Zoe) kusi Mariusza Benoit (Bloom) na wieszaku z ruchomym patefonem, do którego tuby Ewa Konstancja Bułhak (Kitty) wkłada fortepianowe struny. Na wizje Joyce'a, który w Epizodzie XV oddaje szalejącą wyobraźnię swego bohatera, reżyser nakłada własne wizje, czego rezultatem jest radosny chaos barw i dźwięków. Pewien krytyk, siedzący w moim rzędzie, zapisał podczas dwugodzinnego przedstawienia cały brulion. Zapewne po powrocie do domu zagłębi się w notatkach, ale nie sądzę, aby mu to w czymkolwiek pomogło.
Najbliżej powieści Joyce'a okazał się autor muzyki Stanisław Radwan. Odnalazł on właściwy klimat muzyczny dla "Ulissesa", który waha się między pastiszem operetki a jazzem. Dublin Radwana brzmi kontrabasem i bandżo, ale słychać w nim także od czasu do czasu operowy głos Moll Bloom. Fragmentty muzyczne należą do najbardziej udanych momentów przedstawienia. Grzegorzewski pokazuje w nich kolejny raz, że ma doskonałe wyczucie rytmu i wyobraźnię muzyczną, jego sceny do muzyki Radwana zaskakują humorem i trafnością skojarzeń.
Po raz pierwszy Teatr Narodowy wprowadził ograniczenie wieku. Dyrekcja doszła do wniosku, że"Nowego Bloomusalem" nie będą mogli podziwiać widzowie poniżej 18. roku życia, tak jakby nadal obowiązywały zakazy z lat 20., kiedy policja konfiskowała i niszczyła pierwsze wydania książki Joyce'a. Jest to zakaz mocno na wyrost, nie sądzę bowiem, żeby kogokolwiek mógł dzisiaj zdemoralizować jeden akt kobiecy w biegu albo Dorota Segda mówiąca słowo na k. Spektakl jest niewinny nie tylko w sferze obyczajowości. Z tekstu usunięto większość satyrycznych odniesień do irlandzkiego katolicyzmu, wszystkie te bluźniercze litanie do nerki Blooma, bluźniercze msze, Sądy Ostateczne, postaci wrzeszczących proroków i Mesjaszy, których spotyka na swojej drodze Bloom. Wbrew tytułowi "Nowe Bloomusalem" przemyka się nad sprawami religii, nie prowokuje jak powieść. Joyce zmienił się tu w grzecznego chłopca o bujnej wyobraźni. Niedawno dyrektor Teatru Narodowego został wezwany na dywanik do prawicowej senator Krystyny Czuby, która zarzuciła teatrowi, że nie jest wystarczająco narodowy. Czy ta ostrożność jest wynikiem tamtej rozmowy?