Artykuły

Śpiew i rżenie starych koni z Placu Broni

Oto moja skromna wizja, którą zainspirował Stanisław Jerzy Lec: już nam się zdawało, że jesteśmy na samym dnie, a tymczasem rozległo się pukanie od spodu.

- Kto tam?

- To idzie młodość, młodość, młodość...

W sprawie umizgiwania się do młodych mam podejrzenie: od czasu, gdy Jan Englert w kierowanym przez siebie teatrze wystąpił w roli starego Gombrowicza (który wyglądał notabene jak stary Hanuszkiewicz), skłonny jestem sądzić, że aktor nieco ponad miarę utożsamił się z graną przez siebie postacią. Przynajmniej, jeśli chodzi o zafascynowanie młodością. Gombrowicz z błazeńską powagą histriona prawił, że młodość to niższość, a niższość to piękność - a w gruncie rzeczy szło o to, że z powodu homoerotycznego zahamowania ta młoda piękność,czy też piękna młodość, była dla niego nie do "dutknięcia". Motywacje Englerta chyba nie są aż tak pokręcone, zresztą wyłożył je w uroczo wydziwaczonych "Ślubach panieńskich", które zinterpretował z rozbrajającą szczerością starzejącego się playboya (w kapeluszu). Tak czy inaczej, Narodowa Dyrekcja w swoim Narodowym Gospodarstwie stawia na hodowlę młodych talentów. Nie mogę wykluczyć, kontynuując wątek gombrowiczowski, że dyrekcję umęczyły już wykwint i wyrafinowanie i, jak Miętus, zapragnęła pobratać się z parobkiem (nie tyle społecznie, co kulturowo). Albo może dyrekcją owładnęła owa osobliwa dekadencja, jaką w sławnym wierszu opisał Konstandinos Kawafis, portretując mieszkańców miasta, którzy czekają na przybycie barbarzyńców, licząc, że ci ostatni przyniosą im jakieś rozwiązanie. Co prawda u Kawafisa barbarzyńcy się nie zjawiają, ale u Englerta, w jego gościnnych progach - owszem. W minionym sezonie na narodowej scenie młoda krew, jak w cudzie św. Januarego, wzburzyła się dwukrotnie: na dzień dobry w "Fedrze" i na do widzenia w "Chłopcach z Placu Broni". Jakiekolwiek komentowanie "Chłopców z Placu Broni" wystawionych w Teatrze Małym można by sobie spokojnie darować, gdyby pod uwagę brać tylko aspekt artystyczny tego przedsięwzięcia. Spotkanie Michała Zadary z arcydziełem dziecięcej literatury spod pióra Ferenca Molnara przypomina mi porzekadło z pradawnych czasów: "Kto się wybrał nad ocean, a ma garnek niezbyt duży, więcej wody nie nabierze, niżby nabrał jej z kałuży". A więc: po łebkach opowiedziana fabuła, stare aktorskie konie, które bawią się bodaj lepiej niż widzowie, zasadnicza niemożność rozstrzygnięcia, w jakiej konwencji gramy: czy umownie - dorośli w rolach chłopców, podwójne role, syntetyczna scenografia z desek, suflerka-inspicjentka stale obecna na scenie i zwracająca uwagę aktorom, co wydaje się wściekle nowoczesnym zabiegiem; czy gramy z naturalistycznym poświęceniem - Wojciech Solarz jako Nemeczek, trzeba, czy nie trzeba, kąpie się w wpuszczonym w scenę basenie i przez cały spektakl malowniczo ocieka wodą (patrz: porzekadło); po powierzchni wody majestatycznie pływa nadmuchana dętka, unosząc dwóch aktorów; gabaryty jednego z nich każą z niepokojem myśleć o wyporności basenu oraz wytrzymałości gumy. Reżyser, który w oczach Bandy Trojga (Derkaczew, Drewniak, Pawłowski) uchodzi za wybitnie utalentowanego, ma też inne pomysły na miarę swego talentu. Na przykład Emilian Kamiński, ceniony także jako pieśniarz, chwyta parę molowych akordów na gitarze i intonuje znienacka piosenkę Jacka Kaczmarskiego - "Co się stało z naszą klasą?". Niby mimochodem, niby ścichapęk, a jakaż otwiera się otchłań możliwości interpretacyjnych! Podobnie, gdy aktorzy unisono oraz a cappella podejmują sławną partię chóru z opery "Nabucco" Giuseppe Verdiego, powszechnie znaną jako "Va, pensiero" i traktowaną jak nieoficjalny hymn Włochów. Zresztą w ogóle muszę powiedzieć, że tak zwana muzyczność przedstawienia Zadary jest wprost oszałamiająca. Gdy na scenie wypowiadane są słowa o świecącym księżycu, towarzyszy im, a jakże, kilka taktów stosownego "Image" z opusów Claude'a Debussy'ego. Ze już nie wspomnę o finale, w którym aktorzy podziwiają swoje wyświetlane z projektora fotografie z dzieciństwa, a sentymentalnej orgii wspomnień towarzyszy - nigdy byście nie zgadli - Maryla Rodowicz, która śpiewa piosenkę "Niech żyje bal" Agnieszki Osieckiej. No, więc o czym tu pisać... Ale przedstawienie ma jeszcze inny aspekt. Jest czymś w rodzaju epitafium dla Teatru Małego. Nie wiem, czy to pomysł reżysera, czy efekt aktorskich improwizacji podczas prób, dość, że w tej sprawie mam jak najgorsze zdanie i zaraz je z oburzeniem wyłożę ("grzmij, trąbo moja!"...).

Z grubsza wygląda to tak: zanim jeszcze do głosu zostanie dopuszczony Ferenc Molnar (przepisany przez reżysera własnymi słowami, bo inaczej w nowoczesnym teatrze nie uchodzi), biorący udział w przedstawieniu aktorzy zasiadają na krzesłach frontem do widzów (zabieg nieco już zużyty, ze dwa razy widziałem go w spektaklach Warlikowskiego) i zaczynają opowiadać jakieś takie wystylizowane na prywatność kawałki z przeszłości. A jak to drzewiej w tym teatrze bywało, a jakie to w nim grano przedstawienia, a jakich to aktorów można było oglądać. I tak dalej, i tym podobne. Gdyby reżyserowi przyszło do głowy zaprosić na scenę specjalistkę od paplania z aktorami, Ninę Terentiew, wyszłaby z tego "Bezludna wyspa" na żywo.

Artyści wymieniają nazwiska: Adam Hanuszkiewicz, Helmut Kajzar, Kazimierz Opaliński, Irena Eichlerówna, Wojciech Siemion. I tytuły głośnych przedstawień: "Antygona", "Trzema krzyżykami", "Białe małżeństwo". Dla większości widzów, urodzonych nieprzyzwoicie niedawno, historyjki te muszą być ekscytujące jak "Stara baśń". Ale aktorzy bawią się świetnie, zwłaszcza że paru z nich w tamtych mitycznych przedstawieniach grało (Kownacki, Wakuliński, Kamiński). Niestety, ja także te przedstawienia widziałem. (Niestety - bo na premierze "Chłopców z Placu Broni" należałem do bardzo nielicznych widzów, którzy mogli się uśmiechnąć, słysząc żarciki o łysinie Opalińskiego. W tym momencie popadłem w melancholię i zamarzyłem, żeby Emilian Kamiński brzdąknął w struny i romansowym timbrem zaśpiewał mi Jesienina: "Wsio praszło i poriedieł moj wołos...").

Na tej nostalgicznej podpórce ufundowana jest taka oto figura myślowa: tak jak chłopcom z powieści Molnara zabierają w końcu ich plac zabaw, bo stanie na nim kamienica, tak nam (aktorom, widzom) zabierają Teatr Mały, bo właściciel lokalu sprzedał go właścicielowi znanej sieci delikatesów.

Myśl, i owszem, wyborna; jak mawiał Gombrowicz, można by ją z masełkiem... Tyle że kryje się za nią z lekka nieprzyzwoita obłuda. Zarzucam ją zresztą - tę obłudę - nie reżyserowi, który jest nie dość dorosły, żeby w kwestii Teatru Małego coś mniemać albo i nie mniemać; ani nie aktorom, którzy - jak to aktorom się zdarza - wpierw ulegają nastrojom i wykonują gesty, a dopiero potem myślą albo i nie. Obłudne wydaje mi się mianowicie to, że dyrekcja Teatru Narodowego (która, o ile wiem, przyłożyła do przedstawienia rękę podczas prób generalnych) toleruje te elegijne tony bez zmrużenia oka, choć dobrze wiadomo, że i ona, i jej poprzedniczka - po latach niebywałego prosperity, gdy o artystycznym kształcie Teatru Małego jako sceny impresaryjnej decydował Paweł Konic - pozwoliły tej scenie zmarnieć, skarleć i w gruncie rzeczy sczeznąć. Po wspaniałych działaniach Konica śladu nie zostało, a wystawianie w Małym raz na jakiś czas horrendalnych gniotów w rodzaju "Kopciucha" czy "Rzeźni" trudno uznać za pomysł na trzecią scenę Teatru Narodowego.

W ogóle mam wrażenie, że amputację Małego dyrekcja tak naprawdę przyjmuje z ulgą. Ja poniekąd też: wolę dobre delikatesy niż zły teatr. Wylewanie krokodylich łez w przedstawieniu Zadary uważam natomiast za niesmaczne hucpiarstwo.

No i tyle. Naśmiawszy się wam i waszym porządkom, pozwalam sobie Janowi Englertowi & Co bezczelnie życzyć udanego nowego sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji