Artykuły

"Historia" w szafach

PO ostatnim Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych szafa kojarzy mi się tylko i wyłącznie z "Pułapką" Różewicza. Scenograf Marian Kołodziej do gdańskiej wersji tej sztuki zbudował nawet ścianę z i szaf.

W nowym przedstawieniu Jacka Bunscha za sprawą Wojciecha Jankowiaka i Michała Jędrzejewskiego (scenografia bezbłędnie rozplanowana kolorystycznie) na scenie również piętrzą się szafy, ale przynajmniej te w przeciwieństwie do spektaklu Babickiego, są wykorzystane i to aż nazbyt konsekwentnie. Wszystko dzieje się w szafach. Nieustannie się one otwierają i zamykają. Z nich wyskakuje rodzina Witolda. W nich dokonuje się jej przemiana w komisje egzaminacyjną, następnie poborową, w postacie historyczne (Ojciec staje się kolejno Carem, Cesarzem Wilhelmem II, Piłsudskim...)...

Gombrowicz wprawdzie nawet nie próbował pisać sztuki "o szafie", ale jeżeli reżyser lubi takie metafory czy też cytaty, to trudno.

W "Historii" Gombrowicza ostentacyjnie "bosonogi" Witold - literacki odpowiednik samego autora - buntuje się przeciwko konwenansom rodzinnym oraz mechanizmom wielkiej historii i takowej polityki. Tą opozycje próbował przedstawić na scenie Jacek Bunsch, co wyszło mu, niestety, nie najlepiej. Mimo że reżyser uzupełnił niedokończony dramat Gombrowicza fragmentami "Dzienników" i "Ślubu", nie udało mu się zbudować spójnej, jednorodnej całości. Spektakl jest, niestety, nierówny. Rozpoczyna się pięknie, nastrojowo (wspaniały początkowy motyw jazzowy przewija się przez całe przedstawienie - świetna muzyka Zbigniewa Karneckiego), ale raczej w Kafkowskim czy może Schultzowskim klimacie. Reżyser ma jednak wątlutkie pomysły (rodem z montaży poetyckich) na rozwiązanie scen pierwszej części. Bardziej zwarte, pomysłowe i nierzadko dowcipne (chociaż zbyt dużo jest tu grepsów, zresztą w spektaklu widoczne są usilne, a w efekcie raczej płonne, próby rozbawienia publiczności) są sceny dworskie. Przedstawienie rozbite zostało również przez niepotrzebnie kilka finałów. W jednym z nich metaforycznie (?!) w sposób naiwny i efekciarski z wyrzuconych z szal ubrań (wojskowe mundury) wyłania się karzeł we fraku (w wyreżyserowanych wcześniej przez Bunscha "Szewcach" ten sam karzeł wyskakuje z chochoła) i trzymaną w ręku batutą dyryguje tańcem (chocholim?), w którym wirują odziane w szkarłaty i czernie oraz wyposażone w insygnia kościelne (?!) postacie.

Spektakl nie ma też, niestety, mocnej strony aktorskiej. Ma się wrażenie że młody Miłogost Reczek (Witold) nie wie, albo też nie może się decydować co ma grać. Jego sformalizowany, sztywny ruch (znowu pewnie ingerencja Jerzego Kozłowskiego) nie wypływa naturalnie z sytuacji scenicznych i wypowiadanych przez niego myśli, a wręcz im przeczy. W prowadzonej przez aktora postaci brak przede wszystkim jednak rozwoju. Pozostałe role są raczej naszkicowane, a nie zagrane poważnie. Najlepiej wypadł jeszcze Zygmunt Bielawski, chociaż za dużo jest w jego grze "śmieszno stek" głosowych i postaciowych rodem z "Parad". Henryk Niebudek (Jerzy) nieznacznie wygrywa z Tadeuszem Szynkowem (Janusz) w "pojedynku na miny". Postaciowa poprawna Krystyna Krotoska na pewno powinna popracować nad dykcją.

Przedstawienie nie porusza, i niestety, sączy się z niego zwykła, pospolita nuda. Wydaje się ono też zimną "antologią cytatów".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji