Artykuły

Poznań. Teatr flamandzki na Festiwalu Malta

Na rozpoczynającym się 25 czerwca w Poznaniu festiwalu Malta zobaczymy tym razem mistrzów teatru flamandzkiego. Starsi poruszają tematy egzystencjalne, młodsi zajmą się sprawami ekologii, tożsamości, utopii. Jedyne, o czym w teatrze flamandzkim się nie mówi, to "flamandzkość".

Flamandowie w sztukach wizualnych nadal nie uwolnili się od dziedzictwa. Przetwarzają, parodiują i komentują motywy wszechobecnych w zbiorach muzeów i kościołów, w przestrzeni publicznej - wizji Breughla, Rubensa, van Dycka, Jordaensa, Memlinga, Boscha. Mimo kilku fal dewastacji, jak XVI-wieczna rewolta ikonoklastów, od wieków średnich nie uległy tam zniszczeniu niemal żadna katedra, ratusz czy klasztor. Flandria to muzeum na przecięciu autostrad.

Teatr flamandzki powstał w połowie XX wieku. Dopiero. Od zera. Bez "dawnych mistrzów". Bez systemu edukacji artystycznej. Bez obciążeń, kodów i maniery. Jedynym punktem odniesienia były dramaty i styl gry Francuzów - znienawidzonych okupantów, od których kultury młodziutka Belgia starała się jak najszybciej odciąć.

W tej pustej przestrzeni wszystko było otwarte dla niezależnych osobowości przychodzących spoza świata "profesjonalnej reżyserii", jak Jan Fabre (artysta wizualny), Alain Platel (self-made man, który studiował ortopedagogikę i psychologię), Anna Terasa De Keersmaeker (tancerka związana z nowojorską szkołą Tisch), Jan Lauwers (malarz, pisarz), Luk Perceval (aktor).

Wystartowali niezależnie, w latach 80. szybko jednak ulepiono z nich "pokolenie", tzw. flamandzką falę łączoną z teatrem postdramatycznym, fizycznym, postmodernistycznym. Momentalnie przechwycili ich międzynarodowi kuratorzy i prestiżowe festiwale, zaangażowali się w wymiany i koprodukcje z artystami z całego świata. Dziś tworzą własne szkoły, zespoły, organizacje, przejmują rząd dusz i instytucje kultury. Nie mając poprzedników, nie musieli buntować się przeciwko starym formom. Także ich następcy nie czują potrzeby konfrontacji, odcięcia, "ojcobójstwa".

- Pokolenie '80 dokonało na tyle fundamentalnej rewolucji estetycznej, że dzisiejszej młodzieży teatralnej nadal jawi się to jako innowacyjne - mówi teatrolog Luk Van Den Dries z Uniwersytetu Antwerpii. - Fabre, Platel czy Lauwers wynaleźli nowy, niepowtarzalny język teatru. Kolejne generacje, zamiast obalać i niszczyć, wolą kontynuować, współpracować i uczyć się od artystów, którzy ciągle są przecież dość młodzi, aktywni, twórczy.

Ale fenomen teatru flamandzkiego to nie tylko sprawa osobowości. To także polityka i geografia. Gęstość zaludnienia i urbanizacja Flandrii spowodowały, że powstające w poszczególnych miastach centra artystyczne bardzo szybko po wojnie stworzyły mocną sieć przepływu i wymiany. Początkowo ośrodki działały jako platformy prezentacji eksperymentalnej sztuki "przyjezdnych" (Tadeusz Kantor, Peter Brook, Pina Bausch, artystów z sąsiedniej Holandii i Niemiec), później dały oparcie formującym się zespołom belgijskim. A ponieważ finansowanie leży po stronie zamożnych miast - nie państwa - miały dość środków, by działać skutecznie i niezależnie. Pomogli też politycy, jak Bert Anciaux, minister kultury, młodzieży i sportu w latach 2004-09.

- Udało mu się zarazić innych polityków przekonaniem, że sztuka nie tylko wzmocni flamandzkie poczucie tożsamości, ale pomoże rozwiązać problemy socjalne - mówi Van Den Dries. - Pokazywał sztukę jako lekarstwo przeciw ksenofobii i fanatyzmowi. Stworzył system dofinansowania artystów, naciskając jednocześnie, by wszyscy twórcy część aktywności kierowali na pracę społeczną: prowadzili warsztaty z więźniami, z młodzieżą, organizowali projekty z ludnością lokalną. Dzięki temu coraz więcej Flamandów ma nie tylko bierny kontakt z kulturą, ale jest jej aktywnymi uczestnikami.

Stabilizacja finansowa, brak ciśnienia ze strony następców, brak konkurencji w postaci teatru komercyjnego (w Belgii to ciągle zjawisko nowe, marginalne, kiepsko prosperujące) - sytuacja flamandzkich mistrzów i ich uczniów wydaje się idyllą. - To może nawet demobilizujące, trudności przydają się, by określić własną tożsamość - przyznaje tancerka i dramaturg Marianne Van Kerkhoven, współpracująca m.in. z Janem Lauwersem i Anną Terasą De Keersmaeker. - A jednak teatr nie popada w manierę. Bada nowe zjawiska, angażuje się politycznie, zaciera granice między gatunkami, poddaje refleksji sposób naszego postrzegania w czasach medialnego nadmiaru.

Jedyne, o czym w teatrze flamandzkim się nie mówi, to "flamandzkość". Fakt, że Belgia jest tworem sklejonym ze zantagonizowanych Flandrii i Walonii, nigdy nie pojawia się jako temat spektakli. Jan Fabre pytany o poczucie przynależności mówi: - Po pierwsze jestem z Antwerpii, po drugie jestem Belgiem. "Artysta flamandzki" brzmi prowincjonalnie.

Na Malcie pojawią się spektakle łączące przede wszystkim tematy egzystencjalne i globalne. Fabre i Platel pokażą przedstawienia, poprzez które żegnają się ze swymi "matkami". Fabre ("Another Sleepy", "Dusty Delta Day") z matką rodzoną, której długą, spowodowaną chorobą nowotworową agonię przyszło mu obserwować. Platel ("Out of Context") - z matką duchową, czyli zmarłą w zeszłym roku nauczycielką i przyjaciółką Piną Bausch. Luk Perceval ujawni prawdę o "klanach politycznych" w "The Truth About Kennedys", młodsi zajmą się sprawami ekologii, polityki tożsamości, projektów utopijnych.

Nowa formuła Festiwalu Malta (od tego roku będącego przeglądem tematycznym skoncentrowanym wokół jednego "idiomu") daje nie tylko szanse na interesujące doznania teatralne. Pozwala przyjrzeć się fenomenom kulturowym, organizacyjnym i systemowym. Powstały z niczego, dopieszczony przez oświeconych polityków teatr flamandzki jest jednym z nich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji