Artykuły

Teatralna żaba wciąż niepołknięta

"Urodziny Stanleya" w reż. Ryszarda Kotysa w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Nic tak nie odświeża sztuki jak awangarda, i nic, jak ona szybko się nie starzeje. Prawdę tę udokumentował łódzki Teatr Nowy, dając w Małej Sali premierę "Urodzin Stanleya" Harolda Pintera w reżyserii Ryszarda Kotysa.

Reżyser wobec awangardowego kolażu, jakim jest tekst Pintera, okazał się bezradny. Na scenie z narastającym zażenowaniem obserwujemy intelektualny rozpad inscenizatora, niemogącego zdecydować się, czy kazać grać aktorom standardową awangardę brytyjską lat 60., czy może lepiej czynić aluzje do Becketta, a może dryfować w stronę Kafkowskich obsesji, albo stylu Ionesco. Takie nieokreślenie zaowocowało martwicą Pinterowskich idei (dziś już nadto naiwnych i niewinnych), a w konsekwencji nieznośną nudą. Bo ileż można oglądać spektakl z epoki czarno-białego Teatru Telewizji, kiedy to zachwycało wszystko, co nie było relacją z gospodarskiej wizyty pierwszego sekretarza w fabryce albo innym MHD czy PDT (młodszym wyjaśniam: MHD to Miejski Handel Detaliczny, a PDT - Państwowy Dom Towarowy).

A "Urodziny Stanleya" w Małej Sali Teatru Nowego to właśnie taki socjalistyczny "pedet", w którym każdy subiekt zachwala stoisko, na którym pracuje. Ale że stoisko nie jest jego, a najwyraźniej płacą niedużo, to i zachwala bez entuzjazmu.

Najlepiej prezentuje się Hanna Grzeszczak w roli Meg (ostro gra na nucie absurdu), pokazuje, że jest aktorem Wojciech Droszczyński (Peter). Marian Wiśniewski (Stanley) jest dobry, gdy poddaje się narzucanej przez tę parę konwencji. Gorzej jest, gdy usidlony zostaje przez, mającego zupełnie dobre momenty, Sławomira Suleja (Goldberg) i fatalnego, konsekwentnie od pierwszej do ostatniej sceny, Waldemara Czyszaka (McCann).

Największy problem z grającą Lulu Kamilą Wojciechowicz, którą niedawno nagrodził Związek Artystów Scen Polskich za rolę w przedstawieniu "Biedni ludzie". Bo tak naprawdę, to biedni byli ludzie, którzy oglądali Wojciechowicz jako Lulu. Gdyby ZASP widział to, co premierowa publiczność "Urodzin Stanleya", to pewnie zaraz nagrodę by odebrał.

Żal było patrzeć na dyrektora Jerzego Zelnika, który opanowując emocje, zasiadał w jednym rzędzie z premierem Markiem Belką i prezydentem miasta Jerzym Kropiwnickim. Jednakże żal tylko do momentu, w którym na scenie Sulej i Czyszak zaczęli rapować (to nie sen, tylko absurd w teatrze absurdu).

Bo przecież Jerzy Zelnik, jako dyrektor artystyczny teatru, niewątpliwie oglądał próbę generalną i mógł spowodować, by to coś światła dziennego, a raczej scenicznego, nie ujrzało. Publiczne połykanie żaby, w przytomności premiera i pozostałych widzów, nie poszło nowemu dyrektorowi dobrze. Żaba się wymknęła i, stając się jeszcze obrzydliwsza, skakała sobie po scenie. Brr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji