Artykuły

Grzegorzewski w Dramatycznym

Protest i oburzenie wywołane i przedstawieniem są u nas dobrą sprawę zjawiskiem bez precedensu, przynajmniej w oślich latach. Owszem, zdarzały się spektakle mniej czy bardziej dyskutowane, "kontrowersyjne", zdarzały się czasem i skandale, wywoływane na ogół przez zbyt prostacki stosunek reżysera do rzeczywistości, literatury, aktorów bądź publiczności. Ale ujęcie "Warjacji" odbiega od sposobu, w jaki widownia reagowała na wszelkie wydarzenia ponadprzeciętne. Nie ma bowiem w "Warjacjach" ani szargania świętości, ani obrazy moralności, ani deptania godności ludzkiej widza. Przeciwnie, jest ogromna dyscyplina twórcza zarówno w konstruowaniu literackiego "scenariusza", jak w organizowaniu przestrzeni plastycznej i dźwiękowej, jest precyzja, wreszcie - choć to straszne pisać takie banały - o coś w tym wszystkim chodzi. Zapewne, niełatwo określić o co. Określić słowami, zdaniami, recenzją. Ale takie trudności pojawiają się zawsze, gdy mamy do czynienia z dziełem sztuki.

Jedynym (przyznaję: potwornym) pogwałceniem konwencji jest u Grzegorzewskiego... czas trwania tego przedstawienia. I choć nie ulega wątpliwości, że lepsza godzina wypełniona po brzegi niż pięć godzin teatralnego mamlania; rozumiem, iż jest to konwencja jednak ważna. Rozumiem, że widz kupujący bilety do Teatru Dramatycznego (aby: zabawić się, spędzić kulturalnie wieczór, zobaczyć aktorów, obcować ze sztuką teatru itd.) ma prawo czuć się rozczarowany, zawiedziony czy wręcz nabrany.

W oburzeniu tych widzów, na których teatr wielkości Dramatycznego musi liczyć, nie widzę nic dziwnego. Zaskakująca jest natomiast dezorientacja znacznej części krytyki, która mało w gruncie rzeczy zajmując się rzeczywistym rozziewem między przeciętną widownią a tym, co się dzieje na scenie, poprzestaje na karceniu enfant terrible naszego teatru. Bezsporny bowiem wydałby się sukces i poklask dla "Warjacji", gdyby były one przedstawione w teatrze studenckim - powiedzmy, a w każdym bądź razie w teatrze niezawodowym (inna rzecz, czy w takim teatrze w ogóle mógłby powstać ten spektakl, ja osobiście raczej w to wątpię).

Tu, w Teatrze Dramatycznym, krytyków gniewa także zaskoczenie, którego sprawcą stał się Grzegorzewski. Bo oto okazało się że trzeba było lepiej słuchać, dokładniej patrzeć. Że rachuby na to, iż na scenie zrobi się trochę jaśniej, że jeszcze jest czas, że coś się nagle okaże czy pokaże, jakiś morał ("... i to morał płyciutki, łatwo strawny, przydatny na co dzień", jak powiada w "Czajce" Trieplew) - te nadzieje spełzły na niczym.

Dlaczego tak się stało? "Gdyż język ich nie był jego językiem"? Brzmi to niemal biblijnie, bo też każdy wiek, ba, półwiecze, ma swoje własne biblie - księgi, książki, książeczki, czasem wręcz broszury, na pozór nawet szalenie od siebie odległe, które jednak łączy sposób zadawania pytań, widzenia świata, odczuwania. "Bibliami" zaś stały się dla nas, bo zawarto w nich myśli poruszające, drażniące naszą wrażliwość, kojące nasz niepokój. Zapewne, lista tych dzieł byłaby długa - u Grzegorzewskiego mamy do czynienia "zaledwie" z kilkoma. "Warjacje" wykorzystały bowiem urywki "Idioty", "Tonia Krögera", "Śmierci w Wenecji", "Tańca śmierci", "Czajki", "Pod wulkanem", "Dzienników" Gombrowicza. A także Artauda - "Teatr i jego sobowtór" oraz Zofii Chądzyńskiej "Wspomnienie o Gombrowiczu".

W gruncie rzeczy jednak nie jest zbyt ważne ustalenie, który fragment "Warjacji" z jakiego dzieła pochodzi. Nie było bowiem zamiarem Grzegorzewskiego wciągnięcie widza w duchową grę w okręty ("Mann?", "Pudło!", "Gombrowicz?", "Trafiony, zatopiony!"). Jeśli wspominam nazwiska i tytuły, to z tego względu, że "Warjacje" wydają mi się teatralną próbą podjęcia niektórych wątków, a także dlatego, że w selekcji literackiej, jakiej dokonał reżyser, w jego wyborze i kompozycji - tak spójnej i zdyscyplinowanej, iż żadne zdanie nie brzmi fałszem, żadne nie stanowi dysonansu, który by nie był zamierzony - w tym już widzę pierwszy powód do podziwu.

Uzasadnić ten a nie inny wybór? Nawet w szkołach uczą już o dziełach, które składają się na jakąś jedną, choćby rozdartą, całość europejskiej myśli, kultury, świadomości. Mimochodem zauważyć trzeba, że nie zabrakło w twórczości Grzegorzewskiego także dwóch innych nazwisk: Joyce był impulsem sprawczym "Bloomusalem", Wyspiańskiego "Wesele" oglądaliśmy niedawno. Dygresja powyższa wydaje mi się uzasadniona. Stylistycznie bowiem wszystkie wspomniane dzieła Grzegorzewskiego są jednorodne, a co najmniej zbliżone: wszystkie łączy coś uchwytnego w sposobie widzenia teatru (to najłatwiej zauważyć) oraz nie mniej uchwytnego, choć trudniejszego do opisania, w sposobie widzenia świata.

Język Grzegorzewskiego nie jest także moim językiem. Nie upieram się więc, że zrozumiałam "Warjacje" - mogłam je tylko odczuć, może przeczuć, jako spektakl ważny. I dla jego twórcy, i dla teatru. Rozsądnie byłoby sięgnąć na wszelki wypadek do słownika. "Wariacja - odmiana, przekształcenie, modyfikacja, przeróbka, obłąkanie, wybryk, głupstwo". I jeszcze znaczenie muzyczne. A więc "Warjacje" to tema con variazioni, tak, ale przede wszystkim chyba motyw odmienności, inności, może nawet "wariactwa". Nie bardzo jasny skądinąd jest dla mnie nacisk na pisownię tego słowa przez "j", chyba że chodziło o baczniejsze zwrócenie uwagi na owe pozamuzyczne znaczenie, dziś w słowie "wariacje" nieco zatarte.

W każdym bądź razie odmienność bohaterów jest oczywista, bohaterów na pozór nie powiązanych ze sobą lub powiązanych przez chwilę, pokrętnie. Bo nie dość, że na scenie panuje mrok - postacie są niejednoznaczne, zdarza się kilka niejednoznacznych postaci w jednej niejednoznacznej postaci. Można próbować ustalać ich rodowody. Ot, na przykład Jadwiga Jankowska- Cieślak jako Nina Zarieczna rzuca okrutne zdanie Trieplewowi, jako Zarieczna staje się "ofiarą" Trigorina, jako Zarieczna zostaje przez swą klęskę wyniesiona, jako Zarieczna przegrywa? wygrywa? z Arkadiną, jako Lizawieta wydaje wyrok na Krögera, jako Nasta-Filipowna wyrzuca z siebie potok obłąkańczych słów... To tylko cząstka szeregu postaci. Szeregu, w którym ktoś jest artystą, kto inny człowiekiem przeciętnym, kto inny dziwakiem. Kto jest kim?

Człowiek zaczyna czuć się napiętnowanym w zagadkowej sprzeczności z innymi, zwykłymi, porządnymi; przepaść ironii, niewiary, opozycji, poznania, uczucia, dzieląca od ludzi, pogłębia się coraz bardziej. Przychodzi samotność i odtąd nie ma już porozumienia..." Tak pisze Tomasz Mann, stawiając bezustannie, boleśnie pytanie: "Ale czym jest właściwie artysta?" "Warjacje" podjęły raz jeszcze Mannowski motyw, podjęły w sposób zadziwiający, bo teatralny. Raz jeszcze powtarza się tu rozdarcie między życiem a poznaniem, życiem a twórczością. Raz jeszcze - i nie ostatni - próbuje się ustalić tożsamość artysty, tożsamość duchową, uczuciową, społeczną. Próba to rozległa - od poczucia nieczystego sumienia po groźną, somnambuliczną kontrolę policyjną.

Byłoby błędem jednak mniemać, że "Warjacje" są czymś w rodzaju wariacji na temat Manna. Jest bowiem w tym widowisku jednorodność odrębnego dzieła sztuki, niezależnie od motywów, które posłużyły mu za tworzywo.

Jednorodność słowa, dźwięku, obrazu. W gruncie rzeczy bowiem Stanisław Radwan jest współtwórcą przedstawienia w stopniu rzadko spotykanym w teatrze: muzyka to przecież nie tylko dziesięciominutowa koda, zamykająca spektakl premierowy (później usunięta?), muzyczny jest w "Warjacjach" i bezgłośny policzek, i scena gry w loteryjkę, i jarmarczna piosenka o Paryżu, i stukot kręgli, i głośny tupot nóg, i zamknięcie z hukiem pokrywy pianina. W gruncie rzeczy zatem Grzegorzewski jest współtwórcą muzyki. Głosy krytyczne, które chwaliły Radwana, a ganiły Grzegorzewskiego, zakrawają już na całkowite nieporozumienie.

Nie są więc "Warjacje" - wbrew pozorom - wariacjami na temat literacki. Albo też - są nie tylko tym. Bo można o tym przedstawieniu powiedzieć, że to esencja Czechowa - tego smutnego, ulubionego Czechowa, albo że przygniata je ciężar pytań stawianych przez Manna, można wreszcie uznać, że duch Gombrowicza przenika je od początku do końca. Bo w "Warjacjach" od początku do końca toczy się - na każdym planie - Gombrowiczowska gra luster. Gra, w której to, co w głębi, pozostaje niejasne, nie do odszyfrowania. Grę tę można przecież prowadzić w pełnej świadomości. Jak powiadał Gombrowicz: wy wiecie, i ja wiem... W tej grze bowiem na powierzchnię wysuwają się zewnętrzne pozory, a raczej nawet nie pozory, lecz to, co "jest naprawdę" - miłość, zawsze daremna i wariacka, brak porozumienia, dziwaczenie, samotność... To, co w głębi, nie daje się odszyfrować, nazwać, opisać ogólnikiem, lecz istnieje, o tym wiemy. Wy wiecie, i ja wiem. Mimo że brak morału.

P.S. W tej chwili zresztą "Warjacje" się zmieniają. Szlifuje je nieustannie Grzegorzewski, a i Teatr dramatyczny naprawia swój "błąd". A więc - na "Warjacjach" ma być ograniczona liczba miejsc dla widzów, odpowiednio zdrożeją bilety, no i przedstawienie będzie się zaczynało o godzinie, którą konwencja przyznała wariackim awangardom. O godzinie dwudziestej pierwszej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji