"Miłość już nie w modzie"
Lekka komedia wiedeńska w trzech aktach Wilhelma Sterka przy bliższym poznaniu okazuje się farsą, z gatunku nie "bomby", lecz miłej i spokojnej.
Jeśli chodzi o samą treść autor nie wysilił się zbytnio. Temat jest odwieczny - miłość, z pewną odmianą: tym razem kobieta zdobywa mężczyznę i jego miłość. Przyjemnym też odchyleniem od szablonu strukturalnego tego rodzaju komedyj jest akt trzeci, już nie ta zwykła nic nie wnosząca przyczepka, a właśnie część najlepsza twórczości p. Sterka. Tu dopiero znajdujemy pełne zadowolenie naszych apetytów. W konsekwencji efekt jest pożądany, widz bowiem pod dobrym ostatnim wrażeniem wychodzi z teatru.
Finał nie mógł być inny. Okazuje się, że jednak mimo wszystko miłość ciągle jeszcze jest w modzie.
Trzyosobowy tylko skład personalny komedii stawia aktorów przed trudnym zadaniem, aby nie znudzić widowni. Zespół pp. Eleonory Ściborowej, Wacława Ścibora i Andrzeja Kuryłły zadanie to rozwiązał w sposób doskonały. Nie wiadomo kogo wyróżnić - cynicznego, zmieniającego kobiety jak rękawiczki, a potem zakochanego dyrektora Franka (p. Ścibor), czarującą maszynistkę Theę udowadniającą, że cnota nie jest tylko dziełem przypadku (p. Ściborowa), czy p. Kuryłłę, który uchwycił właściwy ton w niebezpiecznej, bo łatwej do szarży roli Kamila, dobrego przyjaciela. Na podkreślenie zasługuje również ładna strona dekoracyjna (p. inż. Małkowski).
Szkoda tylko, że nastrój premier toruńskich - mała liczba publiczności - odbiega od nastroju premierowego jaki zwykliśmy spotykać w innych wielkich miastach. A przecież Toruń jest już stolicą, Wielkiego Pomorza i to - obowiązuje.