Artykuły

Polowanie na sukces

Program do Polowania na karaluchy Janusza Głowackiego zawiera sporo zdjęć. Oto zamyślony autor na tle nowojorskiej ulicy, na tle amerykańskiej ściany, na innym z Dianne Wiest (Anką) w czasie próby w Manhattan Theatre Club, i jeszcze z Arthurem Pennem - reżyserem i Malcolmem McDowellem (Jankiem) na próbie w Mark Taper Forum w Los Angeles. Dalej jest jeszcze kilka zdjęć z różnych zagranicznych teatrów, które sztukę wystawiły. Taki program ogląda się z zainteresowaniem, zwłaszcza gdy pozwala, choćby wzrokowo, otrzeć się o wielki świat.

"No, proszę - słyszę z tyłu głos brodacza kartkującego cienką broszurkę - nie papież, nie Miłosz, a też potrafi, nie tacyśmy nieudacznicy jak nas malują". "A Wajda i Zanussi - wtrąca towarzysząca mu wyblakła blondynka - nie wyemigrowali, a swoje osiągnęli, sukces międzynarodowy. Nie sztuka wyjechać i się przebić, stąd się przebić to sztuka".

"Ale mu nawystawiali: w Toronto, w Huston i w Waszyngtonie - młody blondyn obok komentuje zdjęcia - o, Czyżewska w Nowym Jorku też to grała i Jean-Louis Trintignant w Paryżu, nie, w Lyonie, ale na początek dobre i to, i, jeszcze w Szeged na Węgrzech, stamtąd widać też emigrują". "W samych Stanach wystawili te Karaluchy ze trzydzieści razy - dorzuca ładna czarnulka w okularach - i w Hollywoodzie mają kręcić, ale się jeszcze ociągają. Jakiś nadziany producent na pewno się w końcu załamie bo i co by się miał nie załamać". "Podobno miał to kręcić Wajda w Ameryce, ale tam ma przechlapane jeszcze za Ziemię obiecaną i Korczak też nie bardzo tam poszedł. Tu miał wystawić z Jandą i Olbrychskim w Powszechnym, ale komuna to trzymała, dopiero teraz nasi puścili" - szepcze dobrze poinformowany sąsiad z lewej, do siedzącego przed nami tłustawego jegomościa. "Na pewno przereklamowane - dołącza do tych szeptów mocno wymalowana kobieta w wieku postbalzakowskim - pamiętam tego Głowackiego jak chodził w rozpiętej koszuli po Nowym Świecie i Krakowskim, z artystami i innymi typami co mieli pieniądze się zadawał, nie wierzę..."

Nieporuszona, wyciągałam uszy żeby nie uronić niczego z tak intrygujących wywodów, gdy nagle zgasło światło i zaczęła się rozsuwać kurtyna. Wdzięczność pod adresem dyrekcji, która zaprosiła recenzentów wraz z ludnością na zwykłe przedstawienie, gdzie, w przeciwieństwie do premier zarezerwowanych dla elity i towarzystwa, tylu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć rosła z chwili na chwilę. Jednakże kres tym dobrym uczuciom położyła w/w kurtyna i nawet warszawscy krytycy musieli oderwać wzrok od drukowanych w programie superlatywów z poważnych łamów prasy amerykańskiej, od tygodnika Time począwszy przez New York Times, Chicago Sun i wielu innych po The Wall Street Journal. Krytycy prasy codziennej i miesięcznej zajęli się więc, "w zaistniałej sytuacji", weryfikacją werdyktu swych amerykańskich kolegów zrzeszonych w Stowarzyszeniu Amerykańskich Krytyków Teatralnych, które uznało Polowanie na karaluchy za najlepszą sztukę roku 1986. Publiczność pogrążyła się w kontemplacji światowego sukcesu polskiego autora.

Anka - heroina szekspirowskich dramatów, znana aktorka stołecznych teatrów i Janek, jej mąż. Pisarz, który nie tylko dobrze się zapowiadał, lecz odniósł niekłamane sukcesy w kraju i za granicą. W Polsce, nad którą zawisła noc stanu wojennego on nie ma możliwości druku swych liberalnych, nieprawomyślnych utworów, ona nie może występować na scenie, gdy naród w niewoli. Wyemigrowali więc do Stanów, nie bez pomocy urzędników wiadomego urzędu. Ci, pozbywszy się kłopotów z uciążliwymi obywatelami, zyskali ich czteropokojowe, słoneczne mieszkanie, które łatwo powiększyć wyrzucając regały z książkami. Bohaterowie nie mają więc po co ani do czego wracać.

Nowe życie zaczynają w Nowym Jorku, z początku budzili na salonach towarzyskich zainteresowanie jako męczennicy reżimu. Z czasem, wypchnięci z kolejki po współczucie przez bardziej potrzebujących i w cierpieniach zasłużonych, zostali skazani na własny sukces. W Ameryce, której symbolem jest Statua Wolności, od dwustu bodaj lat witająca emigrantów w porcie Nowego Jorku, trzeba osiągnąć sukces. Nie można być człowiekiem normalnie niedoskonałym i słabym, nie wystarczy też być biednym intelektualistą o wyostrzonym spojrzeniu na rzeczywistość, który swój talent poświęcił walce o wolność. Trzeba być człowiekiem sukcesu, szczerze uśmiechniętym i zadowolonym z siebie, którego nie imają się żadne wątpliwości.

A więc sukces; sukces daje pieniądze, pieniądze dają pozycję, pozycja zapewnia mieszkanie we- właściwej dzielnicy i wstęp do stosownego towarzystwa. Odpowiednie towarzystwo, mieszkanie oraz pieniądze zapewniają sukces. Inaczej jest się pucybutem. Mit przemiany pucybuta w milionera w tym "dziwnym kraju, który w liniach prostych zaprojektował ktoś z wyobraźnią techniczną", pozostaje nadal niezniszczalny. Lotniska i porty Ameryki codziennie przyjmują tysiące młodych, utalentowanych ludzi z całego świata, których ten mit skusił, choć tylko nieliczni zdołają go urzeczywistnić.

Bohaterowie Głowackiego właśnie z realizacją praktyczną tego mitu mają niejakie trudności. Na razie oglądają Amerykę z perspektywy pucybuta. Mieszkają na piątym piętrze bez windy, za to przy nieustannej wibracji neonu zdobiącego ich odrapaną kamienicę na Lower East Side, jednej z najbiedniejszych dzielnic Manhattanu, gdzie mieszkają narkomani, artyści, Portorykanie, Ukraińcy i Polacy. Ich obecne marzenia trudno nazwać maksymalistycznymi, są raczej ewolucyjnie realistyczne. Gdy zarobią pieniądze - to znaczy, gdy Janek napisze powieść, sztukę, scenariusz, cokolwiek co odniesie sukces - przeniosą się. "Dwie ulice w górę miasta, za tym burdelem koło rzeźnika, tam jest o wiele bezpieczniej, bo alfonsi pilnują porządku. Przez okna widać drzewa i podłogi są grubsze. Można zabijać karaluchy i nikt z dołu nie słyszy". Rzecz nie bez znaczenia, zwłaszcza gdy w obecnym mieszkaniu każdemu pacnięciu kapciem w karalucha odpowiada stukanie w podłogę. Do karaluchów można się przyzwyczaić jak do szczurów, są w tym mieście wszędzie, nawet u milionerów, ale ta jędza z dołu, co wali w sufit przy byle skrzypnięciu może donieść, że są uciążliwymi lokatorami. Janek zresztą nie ma wątpliwości, że Dostojewskiego, którego Raskolnikow siekierą zabił staruszkę, dręczyła nie tyle idea absolutnej wolności jednostki wybitnej, tylko taka sama jędza jak ta pod nimi. Anka zauważa inteligentnie, że skoro ktoś puka od dołu, to jeszcze nie są na samym dnie.

Wprawdzie nie mają ani pracy, ani pieniędzy, to nie opuszcza ich nadzieja, że jakiś edytor zainteresuje się wreszcie twórczością Janka. Ich nazwisko jest już, po wielu staraniach, drukowane w książce telefonicznej, więc są na dobrej drodze do sukcesu. Ona także nie jest bez szans, wprawdzie akcent uniemożliwia jej wykonywanie zawodu aktorki, ale gdy tylko skończy się remont w Muzeum Emigracji, wróci do pracy. Przebrana w walonki i waciak będzie znów żywym eksponatem emigrantki z XIX wieku. Za mieszkanie zalegają już drugi miesiąc, lecz do parku "pod tekturę" tak szybko nie pójdą. Mają przywleczony ze śmietnika wózek inwalidzki, w razie czego ona będzie udawała kalekę; prawo chroni lokatora i inwalidy na ulicę nie można tak szybko wyrzucić. No, chyba że właściciel odkryje oszustwo. Słowem, perspektywy nie najgorsze, deportacja w każdym razie im nie grozi. Starania o zieloną kartę, która daje prawo pracy, choć trwają już miesiącami, nie wyglądają beznadziejnie, za pół roku mają wyznaczony termin kolejnego interview w Imigration Office. Jeśli nie podejmą pracy nielegalnie, ich sprawa ma szansę zakończyć się pomyślnie.

Anka i Janek długie godziny spędzają w łóżku, jednak nie jest to sztuka ani o seksie, ani o miłosnych perypetiach tej pary; nie żeby o tym nie myśleli, ale na takie rzeczy są zbyt znerwicowani. Oboje cierpią na bezsenność, nie skutkują ani pigułki, ani ciepłe mleko, ani liczenie baranów. Od wielu miesięcy marzą o tym, by mogli usnąć i wypoczęci, jak wszyscy tutaj, szczerze uśmiechnięci stawić czoło Ameryce. Niestety, rozdygotana wyobraźnia zamiast upragnionego snu wydobywa spod łóżka różne postacie decydujące o ich przeszłym i przyszłym losie, które jak zjawy znikają w lodówce, szafie, wannie. Chwyt, który zachwycił amerykańskich krytyków polskiemu widzowi kojarzy się z łóżkiem, na którym leżał wieloimienny bohater oglądając swoją rękę; spod kołdry, szafy i innych miejsc nieoczekiwanie pojawiały się postacie jego życia, a przez pokój przechodziła ulica. Głowacki oryginalnie przetwarzając literacką formę Różewicza jednostkowe doświadczenie czyni uniwersalnym. Jego bohaterowie to nie zagubieni w wielkim świecie emigranci z Polski, którym należy się odrobina współczucia, może nawet jakiegoś wsparcia. To emigranci, którzy na jawie śnią śmieszno-przerażający los emigranta.

W Ameryce jest to los tyleż konkretny co mityczny, w końcu poza Indianami cały ten kontynent zamieszkują wyłącznie imigranci, nieważne w pierwszym czy n-tym pokoleniu. I akurat tutaj doświadczenia emigranta, to przebijanie się własnym uporem, wysiłkiem, ambicją od pucybuta do milionera, wysysane jest z mlekiem matki, jak nie przymierzając na starym kontynencie wiedza o grzechu Ewy, która sięgnęła po jabłko z zakazanego drzewa. Nie bez powodu w tym kraju, który jest niezwykłą konstelacją ras, kultur, języków, wiar, to jedno - doświadczenie emigracji - jest wspólne. I nie bez powodu najważniejszym świętem tego kraju jest nie Boże Narodzenie, ale Dzień Dziękczynienia ustanowiony przez pierwszych osadników, którym na nowym kontynencie udało się przeżyć i upiec indyka.

Przekształcenie wielkiego mitu Ameryki w taki sposób, by człowiek, biedny emigrant mógł nim zawładnąć, a nie odwrotnie, jest tyleż aktem odwagi, co prowokacji intelektualnej. Sądząc po sukcesie autora, prowokacji udanej i wartej, jeśli nie wszystkie, to duże pieniądze. W jego sztuce z pojedynku imigrant - Ameryka, zwycięsko wychodzi człowiek, który nie dał się zawładnąć mitem. Siła bohaterów, zgodnie z maksymą Gombrowicza, polega na ujawnianiu swoich słabości i czynieniu z nich rozsądnego użytku. Anka i Janek nie ulegli mitowi pucybuta, nie wpisali się w porządek litości i współczucia, ani w porządek konsumpcji dóbr, dyktowany stanem konta, tylko stale ten mit obśmiewają. Niejako od środka, z pozycji uczestników, a nie obserwatorów, gdyż z racji swej fatalnej kondycji emigrantów są nadal weń wpisani.

Metodą walki jest tu ironia i autoironia, która nie oszczędza ani ich samych, ani świata, z którym się mierzą, usiłując nim jeśli nie zawładnąć, to w każdym razie przeciwstawić się. Uruchamiają całą swą inteligencję, by widzieć bez znieczulenia nowy kraj i bronią się przed nim ile sił. Nie tylko przed wizją kompletnej degrengolady, którą przynosi ze sobą zjawa Bezdomnego, zapraszającego czule do życia w parku. Bronią się przede wszystkim przed głupotą, która okazuje się nie mniej malownicza od tej, którą właśnie porzucili.

W porównaniu z Urzędnikiem Emigracyjnym, który z powagą męża stanu zadaje pytania - "Czy przyjechała Pani do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, żeby uprawiać prostytucję? Czy pan przyjechał do St. Zj. Am. Płn., z zamiarem zabicia prezydenta? - właściwości umysłowe panów z UB osiągają nie najgorsze wyniki. Rysio i Czesio rekwirujący warszawskie mieszkanie bohaterów naiwną tępotę zagranicznego kolegi zastępują tępym cynizmem - "Inteligentny człowiek nie pisze. Inteligentny człowiek nie zostawia za sobą żadnego śladu" i swoistą elegancją - "Żona prosi panią dodatkowo pozdrowić. Widzieliśmy wszystkie pani filmy". Jeśli ktoś miał złudzenia, że zagraniczne służby specjalne posiadają tzw. ludzkie oblicze w przeciwieństwie do naszych znienawidzonych i bezdusznych powinien zawierzyć doświadczeniom emigrantów, którzy łyknęli niejedną pigułkę upokorzenia i bezsilnej złości. W końcu Polowanie na karaluchy wyrasta również z autobiograficznych przeżyć autora, od 1982 roku mieszkającego w Nowym Jorku.

Jeszcze bardziej dosadnie wygląda konfrontacja cenzora, który najpierw kusi biletami powrotnymi do kraju i kartkami na żywność tudzież benzynę, by chwilę później, jednym zdjęciem marynarki przemieniony w hollywoodzkiego agenta-impresaria podpowiadać sposoby robienia światowej kariery. Cenzor ideologiczny przemieniony w komercyjnego, to figura szczególnie trudna do strawienia. Zwłaszcza że bohaterowie - aktorka i pisarz przywiązani są jednak do pewnych wartości. Wszak wyjechali dla wolności i teraz niewolę ideologii mieliby zamienić na niewolę złotego cielca? O niedoczekanie! Zaprawieni w bojach z jedynie słuszną ideologią, tymi samymi metodami - szyderstwem, kpiną, ironią - walczyć będą z bałwochwalczym kultem dolara osiągając wcale dobre komediowe efekty. Ponadto wierność wartościom niematerialnym ocali ich duszę, którą Amerykanie utracili, ale bardzo chcieliby odzyskać. Właśnie w tym tkwi szansa emigrantów, szczególnie ze Wschodniej Europy - zapotrzebowanie na szczerą słowiańską duszę, która pozwoliłaby się przeciwstawić beznamiętnej potędze mamony, stale rośnie.

Tak jak w dawnych utworach podsuwał Głowacki władcom i mieszkańcom PRL-u krzywe zwierciadło, podobną metodą komedio-groteski, podszytej tragicznym serio, sportretował Amerykę naruszając jej święty mit sukcesu i pieniądza. Siłą jego sztuki pozostaje dialog, zawsze walorem jego pisarstwa był wyjątkowo plastyczny język. Doskonale zindywidualizowany i dokładnie przylegający do takiej świadomości bohaterów, którzy potrafili pojąć ze świata tylko tyle, ile zdołali nazwać. Zgodnie zresztą z zasadą, że co nie wyrażone, nie ujęte w kształt choćby najbardziej kulawej myśli, nie istnieje. Korzenie pisarstwa Janusza Głowackiego wbrew pozorom nie tkwiły w SPATiF-ie czy innych oazach samego życia, lecz w literaturze, w kreacyjnej zdolności języka.

Dialog bohaterów i tu opisuje ich z profesjonalną doskonałością, wszelkie potknięcia językowe, błędy czy niezdarności, są jak szczeliny, przez które można zajrzeć do wnętrza postaci, odkryć jej prawdziwe intencje, choć przecież ujawniają się one jakby mimowolnie. Kwestie bohaterów mają swoje puenty zapisane w dialogu, i te, które tworzy prowadzenie dialogu w kontrapunkcie, choćby w scenach symultanicznych. Reżyser Laco Adamik, wychowany w kraju Haska, Hrabala i Kundery oraz Formana i Menzla z wyczuciem groteskowego efektu potrafił ten dialog rozpisać na teatralne sytuacje i aktorskie działania. Tak, by logika zagęszczonego realizmu nabrała cech absurdu i przedstawienie zostało utrzymane pomiędzy farsowym buffo a psychologicznym serio.

Maria Pakulnis jeśli tylko nie gra przed Gustawem Holoubkiem Ariela, posiada urodę i inteligencję, pozwalające zagrać jej dobrą rolę. Postać Anki aktorka buduje z liryzmu, ironii, śmieszności mieszając składniki w proporcjach zgodnych ze sceniczną konwencją i życiowym doświadczeniem. Bardzo dobry jako Janek Piotr Machalica (gościnnie) skupiony i oszczędny w gestach, a nie mniej śmieszny i nie mniej przejmujący niż partnerka. Do tego jeszcze świetne komediowe epizody zagrali: Wiktor Zborowski - Rysio, Janusz Michałowski jako Bezdomny, oraz Jan Prochyra i Elżbieta Starostecka jako państwo Thompsonowie.

Publiczność odpowiadając aktorom śmiechem bawi się dobrze, choć trudno mówić o entuzjazmie. Zwłaszcza, że pewne kwestie, jak to pyszne wyznanie Anki - "Ja osobiście bardzo podziwiam papieża, tylko wydaje mi się, że on jest trochę za religijny" budzą wyraźną konsternację. Zjadliwa ironia autora podważa nie tylko ten autorytet. Znacznie ważniejsze, że pod jego piórem z kolorowego mitu Ameryki zostają smutno-śmieszne realia emigracyjnej egzystencji, i nagle ta lepsza rzeczywistość okazuje się tak nieatrakcyjna. Amerykanie, którzy dobrze wiedzą, że może ona być znacznie bardziej brutalna, bawili się, sądząc po recenzjach, świetnie. Polscy widzowie raczej odsuwają od siebie tak czarne myśli, co jest zresztą ich dobrym prawem, dopóki nie zechcą spróbować nowego życia za oceanem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji