Artykuły

Marsz wśród mgły

Krakowska prapremiera "Marszu" Mieczysława Piotrowskiego w Teatrze Kameralnym, budzi co najmniej zaskoczenie, jako zjawisko pisarstwa scenicznego, które przedstawiając pewien ciąg obrazów, dialogów i monologów - niczego właściwie nie przedstawia, niczym się nie tłumaczy, nic nie wyjaśnia. Tak, jak mało znaczą i układy scen oraz "dekoracje" - na tle surowych murów rzeczywistej sceny bez dekoracji - zestawione z pojemników wypełnionych pustymi butelkami na mleko, z parawanu-tablicy i dwóch olbrzymich leżaków ustawionych w różnych pozycjach, zależnie od akcji. Akcji, zresztą też nie ma, w sensie prowadzenia bardziej zrozumiałego toku fabularnego. Są tylko sytuacje. W tym - kilka naprawdę dowcipnych. Aktorzy wygłaszają teksty ról bez większego związku ze skonstruowaną całościowo opowieścią. W gruncie rzeczy, gdyby przyszło wydzielić z "Marszu" poszczególne partie dialogowe, mogłyby one tworzyć odrębne scenki dla siebie, wprawki, etiudy. Publiczność ma prawo czuć się jak na tzw. tureckim kazaniu. Coś tam się niby dzieje - Książę (jaki?) wpada w zabawne i mniej zabawne perypetie z Księżną (Arystą), prawdopodobnie z powodu jej (oraz swojej) przyjaciółki Zelki, którym (tzn. całej trójce) jawi się jakiś Generał (napoleońsko-witkacowski) a także Przeszłość Księcia, pomieszana z osobą Stajennego - lecz z tego wszystkiego powstaje tylko przedziwny zlepek słów-papki-spotkań.

I jest sprawą zastanawiającą, w jaki sposób z owego melanżu mowy i sytuacji, wyrasta raptem na scenie samoistna materia teatralna, w którą - wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew prawidłom dramaturgii, gdzie o coś rzeczywiście chodzi - zaczynamy wierzyć? Nawet nie pozbywszy się wewnętrznych oporów...

Bo, gdyby tak ktokolwiek spróbował przeanalizować utwór Piotrowskiego, jako zalążek lub propozycję opowieści scenicznej, operującej - jeśli już nie metaforą, to skojarzeniami aluzyjnymi - doszedłby przecież do wniosku (logicznego), że brak tu właściwie logiki. A wątłe aluzje do Witkacego, poszukiwania drugiego dna sztuki czystej - są równie spekulatywne, jak i zawodne.

Na czymże więc polega uroda teatralna tego przedstawienia? Z pewnością nie narzucają jej treści sztuki; nie wywołuje niezdrowych rumieńców zamiar szokowania eksperymentem scenicznym, którego - w twórczym tego słowa znaczeniu - w zasadzie nie ma. Wyczuwa się za to pewną kulturę pisarską autora, jego predyspozycje artystyczne jako karykaturzysty (bo Piotrowski jest dowcipnym rysownikiem i karykaturzystą, a więc plastykiem na dodatek - piszącym), który wyraźnie bawi się w grę oderwanych od siebie skojarzeń, w groteskowe chwyty teatralne z podtekstami natury obyczajowej, z pozą na filozofowanie.

Na pytanie, skąd się wzięła teatralność tego utworu, można zatem odpowiedzieć krótko: to aktorzy stworzyli na scenie postacie i sytuacje, niezależnie od sztuki. A raczej - wykorzystali tekst jako odskocznię do snucia własnych wyobrażeń w rodzaju "wariacji na temat", zasugerowanych "Marszem". Dwie kreacje stworzyły tu: Izabela Olszewska i Anna Polony. Obie artystki ujęły w swoisty nawias prezentowane przez siebie osoby sceniczne. Olszewska w roli Arysty wyzyskała swój kunszt parodystyczny, budując postać Księżnej (?) z pogranicza literatury Witkiewiczowskiej aż po groteskę Mrożka i Różewicza. Obracała się w tym świecie absurdu przekornego widzenia rzeczywistości z różnych epok pisarstwa, filozofii, obyczaju, zgrabnie połączonych pretekstami "fabularnymi" o kobiecie fatalnej, pretensjonalnie godnej, zazdrosnej o kochankę męża, a jednocześnie wyzwolonej z pęt konwencji - ze swobodą oraz ironiczną gracją zdeklasowanej damy. Słuchało się jej z wielkim zainteresowaniem. Żyła bowiem na scenie - w pełni - na przekór wielu niedorzecznościom wygłaszanych kwestii.

Natomiast Zelka Anny Polony kontrastowała z działaniami scenicznymi Arysty - jakby pochodziła z innego wymiaru teatru i życia. Polony tryskała naturalnością, niemal cwaniactwem "w spódnicy". To był prawie już realistyczny świat - choć aktorka ani przez chwilę nie naruszyła owej cienkiej granicy, wyznaczonej (a może właściwiej byłoby nazwać: wyczutej?) w tej dziwnej dramaturgii - niedramaturgii "Marszu". Ekspresja oparta na paradoksach gry, pozwoliła Polony zająć stanowisko aktorskie niemal na drugim biegunie tego, co zademonstrowała Olszewska. Był to więc popis dwu dojrzałych, pewnych swego, artystek dramatycznych. Zdumiewające kreacje dużego formatu... niemal z niczego.

Równie interesująco, acz z mniejszymi możliwościami (co wynikało ze szkicowych propozycji autorskich), zarysowali sylwetki Księcia i Generała - Kazimierz Kaczor oraz Jerzy Trela. Kaczor w stylu kabaretowo-pastiszowym, Trela zaś - w stylu nowoczesnej tragifarsy.

Konia z rzędem temu, kto - oprócz inscenizatora i autora - wyjaśniłby ku czemu zdąża ów "Marsz". I, dalibóg, nikt rozsądny nie występowałby przeciw eksperymentom w teatrze, gdyby one cokolwiek znaczyły. Próbki teatralnej urody widowiska, w którym dekoracyjne butelki mają się tak do sztuki, jak nabijanie widza w butelkę (dla dowcipu), to trochę za mało...

Przedstawienie jest błyskotliwe. Szkoda tylko, że właściwie nie wiadomo po co zrealizowane. Oczywiście, nie wiadomo po co: na scenie z widownią obliczoną na więcej, niż 50 osób. Albowiem, jeśli już teatr zdecydował się na zabawę w eksperymenty czysto scenicznych rozwiązań przy pomocy sztuki-sieczki słownej, z paroma dobrymi dowcipami, lecz pozostającymi w sferze niedopowiedzeń, czy jak kto woli - swobodnych igraszek o wszystkim i niczym, to najlepszym miejscem dla tego rodzaju produkcji byłaby salka prób, pomieszczenie superkameralne a nie Teatr Kameralny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji