Artykuły

Maszynka do śmiechu

"Mayday" w reż. Igora Michalskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Robert Kordes w Życiu Kalisza.

"Mayday" to sztuka z gatunku oczywistych i skazanych na sukces. Tak więc i spektakl nie mógł się nie udać, jeśli tylko przy jego konstruowaniu zachowanych zostało kilka prostych reguł. Zostało. W efekcie repertuar kaliskiego teatru wzbogacił się o kolejną farsę, przy której widownia będzie pełna, a rechot będzie szczery.

W minioną sobotę Teatr im. W. Bogusławskiego zaproponował nam coś, co mu się nie zdarza: dwie premiery w ciągu jednego dnia. Jedną z nich przezwano co prawda "pokazem przedpremierowym", ale jak zwał, tak zwał: "Getsemani" Davida Hare'a w reżyserii Anny Augustynowicz, dzieło firmowane wspólnie przez Teatr Współczesny ze Szczecina i teatr kaliski, mieliśmy okazję oglądać po raz pierwszy. Okazało się spektaklem mądrym, interesującym i poruszającym. Przyznam, że w pierwszym odruchu chciałem pisać o "Getsemani", a "Mayday" przełożyć sobie na później. Ostatecznie jednak uznałem, że trzeba zrobić odwrotnie. "Getsemani" zobaczymy 9 maja podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych. Będzie wtedy można, a nawet trzeba pisać o tym spektaklu.

"Mayday" nie ma w programie KST, a po sobotniej premierze jest ono wydarzeniem aktualnym i dyskutowanym. Przynajmniej w Kaliszu i okolicach.

Urodzony w roku 1932 Ray Cooney jest jednym z najbardziej znanych współczesnych brytyjskich komediopisarzy. Posiadł tajemnicę sukcesu, do którego w tym gatunku droga wiedzie przez potęgujący się śmiech. Piętrzy więc kolejne szczeble sytuacyjnych i towarzyskich komplikacji, które jego bohaterów wpędzają w coraz to większe tarapaty, a u widza czy czytelnika wywołują zaskoczenie, wzmagają odczucie absurdu i zmuszają do śmiechu. Wiemy oczywiście, że znaczeniowa podszewka tego wszystkiego jest dość licha, by nie powiedzieć durna, ale w niczym nam to nie przeszkadza: chcemy się śmiać, bo jest to przyjemne i wyzwalające.

Kaliskiemu widzowi dość będzie przypomnieć "Z rączki do rączki" czy "Wszystko w rodzime", by zyskał jakie takie pojęcie o tym, czym jest ta farsa. Można też zdradzić, na czym polega intryga (oczywiście nie do końca, by nie psuć nikomu przyjemności oglądania i efektu zaskoczenia). Okazuje się to jasne już w pierwszych minutach spektaklu. Główny bohater John Smith (Zbigniew Antoniewicz) prowadzi podwójne życie. Ma dwa mieszkania, a w każdym z nich jedną żonę, która nic nie wie o drugiej. Doświadczeni mężczyźni mają świadomość, że już posiadanie jednej żony bywa męczące i karkołomne. Wyższy stopień trudności wiąże się z równoczesnym posiadaniem żony i kochanki. Dwie żony naraz wymagają heroicznego samozaparcia i małpiej zręczności, a do tego świetnej organizacji i zimnej krwi. Jak wiemy, karą za bigamię są dwie teściowe, ale tego akurat wątku autor nie podejmuje. Do ustalonego porządku rzeczy wprowadza natomiast inną komplikację: pewnego dnia John Smith, wskutek losowego zdarzenia, którego nie sposób było przewidzieć, wypada z narzuconego sobie rytmu naprzemiennego bywania to u jednej, to u drugiej żony. Załamuje się jego harmonogram, a jedno kłamstwo wymusza potrzebę następnego. W miarę jak kłamstw tych przybywa, podtrzymywanie iluzji jest coraz trudniejsze. W którymś momencie musi to doprowadzić do katastrofy... Dobra farsa wymaga przede wszystkim precyzji i synchronizacji, zwłaszcza w czasie. O powodzeniu lub niepowodzeniu decydują nieraz ułamki sekund. Na tym polegało wyzwanie dla reżysera i aktorów. Trzeba przyznać, że poradzili sobie z tym nieźle, nie bez udziału scenografa. Czworo drzwi na scenie daje możliwość takiego manipulowania przestrzenią i czasem, by nie zakłócać potoczystości akcji ciągłymi przemieszczeniami. Przemieszczają się jedynie aktorzy, a gdy jedne drzwi się zamykają, prawie natychmiast otwierają się inne. Najwięcej energii muszą w to włożyć odtwórcy głównych ról jako ci, którzy na scenie pojawiają się najczęściej. Chodzi tu o wspomnianego już Zbigniewa Antoniewicza, a także o Szymona Mysłakowskkgo w roli Stanleya Gardnera. Nie wiem, ile kalorii spalili w sobotę, ani ile jeszcze spalą, ale skali porównawczej dostarcza tu raczej wysiłek sportowca niż artysty, niczego nie ujmując jednemu, ani drugiemu. Czy to się może podobać? Ależ oczywiście. Dostateczną nagrodą dla aktorów i reżysera jest tu śmiech publiczności, niewymuszony i nieraz gwałtowny. Temu służy farsa. Wiedział o tym doskonale Igor Michalski, dyrektor kaliskiego teatru, podejmując się roli reżysera tego spektaklu, a wcześniej - wybierając właściwy tekst właściwego autora. "Mayday" w Teatrze Polskim we Wrocławiu ma pełną widownię nieprzerwanie od osiemnastu lat. Jest to przypadek nieco podobny do "Szalonych nożyczek", spektaklu który też może liczyć na komplety publiczności :bez względu na to, gdzie i przez kogo jest grany, pod -warunkiem spełnienia pewnych minimalnych wymogów. Zupełnie nieźle radzą sobie z tym różne profesjonalne teatry, niekoniecznie te z najwyższej półki. I w tym sensie "Mayday" Raya Cooneya w reżyserii Igora Michalskiego nie jest sukcesem, lecz aktem wyrachowania. Kaliski teatr ma już w swoim repertuarze kilka udanych fars, które są kasowymi pewniakami. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, po co mu kolejna i to akurat teraz, gdy brzmi jeszcze rechot podczas tych, które ją poprzedziły i wciąż nie schodzą z afisza. Przydałoby się raczej większe zróżnicowanie repertuaru, jakiś nowy ton, a przede wszystkim sukces w czymś poważniejszym niż farsa, która jest samograjem. Niczego nie ujmując farsie. Ani samograjowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji