Artykuły

Konserwatywne uwagi o postępowcu

Specjalnością Mrożka jest szyderstwo, i jako szyderca właśnie stał się w Polsce kimś bardzo ważnym

Powiesić portret na środku sceny - i sukces murowany. Nie ma żadnych wątpliwości, czyj to musiał być portret, aby w tym sezonie za pomocą zabiegu tak prostego zebrać wszystkie możliwe nagrody, ale sukces tak odniesiony jest właśnie sukcesem sezonowym tylko.

Może nastał taki czas, że miarą demokracji jest dostarczenie każdemu obywatelowi możliwości uczestnictwa w podśmiechujkach ze Stalina, popluwania na ten portret, żartach z tych, którzy niegdyś traktowali go serio. Może to jest sposób na społeczne odreagowanie tego wszystkiego, co się stało, może każdy potrzebuje mieć nie tylko kurę w garnku, ale i Stalina na Strzelnicy.

Tyle że gdzieś tu pojawia się kwestia smaku, tak, smaku. Bo ta strzelnica musi mieć charakter jarmarczny i żałośnie zastępczy; obok strzelnicy jest zazwyczaj karuzela, oferująca możliwość dosiadania dzikich mustangów albo innych lwów, tak żałośnie tekturowych... Więc pytanie: czy trzeba się będzie przyzwyczaić i do tekturowego Stalina?

Jakoś nie bardzo mam na to ochotę i wydaje mi się, że lepiej by było wszystko, co ze Stalinem związane, traktować z wielką powagą, nawet gdyby groziło to pewnym ponuractwem. Sławomir Mrożek nigdy nie zakreślał sobie granic, których przekroczyć nie wolno, od lat bez mała 40. gotów żartować na tematy najpoważniejsze nawet, nic więc dziwnego, że w tej chwili zajął się Stalinem. Gdy jednak dawniej jego teksty bywały fascynującymi odkryciami, gdy czuliśmy w nich intelektualną odwagę autora, "Portret", o którym sam autor wyraża się z niezmierną powagą, jakby napisał nowe "Dziady", nie mówi nam nic nowego ani o nas samych, ani o Stalinie czy stalinizmie, czego można by oczekiwać ujrzawszy ów tytułowy portret już w pierwszej scenie sztuki.

Jeśli tym razem tak nieoczekiwanie zabrakło Mrożkowi chłodnej intelektualnej odwagi i tak charakterystycznego dla jego dramatów dystansu, pozwalającego na wspaniałe, skrzące się ironią konstrukcje, to dlatego zapewne, że do tej pory pisywał dramaty o innych, gdy tym razem spróbował napisać dramat o sobie.

Mało kto dziś pamięta, że ten tak opozycyjny później, a nawet i emigracyjny Mrożek - debiutował i zdobywał popularność właśnie już w okresie stalinowskim, a jego satyry z lat 50-ych, zwracające się przeciw romantycznej tradycji narodowej, nieźle współbrzmiały z pewnymi przynajmniej elementami propagandy tamtej epoki, propagandy, w której i "Przekrój" odgrywał niebagatelną rolę.

Chociaż więc Mrożek nie jest dobrym przykładem pisarza uwikłanego w stalinizm, nie jest też od uwikłania tego wolny, i rozpoczynające "Portret" wyznanie "Kochałem cię" jest w znacznie większym stopniu wyznaniem samego autora, niż bylibyśmy gotowi w pierwszej chwili przypuszczać. I tak oto rzecz rozważając zupełnie niepostrzeżenie wikłamy się w mrożkoidalną scenę: pojęcia, którymi jesteśmy w stanie operować, każą nam bowiem Mrożka zakochanego w Stalinie widzieć nie jak postać z odległej choćby w czasie rzeczywistości, ale jak postać "z Mrożka" właśnie.

I śmieszno, i straszno. Sytuacja staje się w tym stopniu groteskowa, że sam Mrożek jej nie wytrzymuje, traci nad nią kontrolę i próbuje się gdzieś za wszelką cenę wycofać. Ale dokąd? Można by zapewne spróbować pisać o tym wszystkim serio, ale czegoś tu Mrożkowi brak - może odwagi, a może wprawy po prostu, i ostatecznie wypróbowaną metodą szuka wyjścia w komediowej szarży.

Ale wpada we własne sidła - nad komediowymi scenami unosi się portret dojmująco prawdziwego Stalina, a nie Infanta i jego wuja Regenta, a rzecz cała - pod tym portretem się tocząc - nie jest w stanie osiągnąć wymiaru abstrakcyjnego. Stalin to konkret tak dojmujący ciągle, że każdą abstrakcję ściąga na ziemię, bo w tej ziemi miliony mogił jego ofiar.

Mrożek ma ze Stalinem osobisty problem - chciałby go dotknąć, ale co dotknie, to boli; gnębią go wyrzuty sumienia, jak głównego bohatera "Portretu", ale przecież zarazem nie potrafi przypisać sobie złej woli, przecież to nie jego ofiary leżą w tych milionach grobów. Bartodziej w pierwszej scenie sztuki mówi wręcz: "Kochało cię tak wielu, że zazdrość o ciebie była jak tu być zazdrosnym o cały świat". I jak mieć wyrzuty sumienia za cały świat?

Pytania, jakie problematyka "Portretu" stawia, są niezwykłej wagi; gdyby Mrożek nie udzielił na nie odpowiedzi, trudno by mieć do niego pretensję, a jednak mieć ją trzeba, bo pisarz udziela odpowiedzi fałszywych. W poprzedzających właściwy tekst sztuki "Uwagach o chronologii" powiada, że "sztuka ta nie pretenduje do kategorii dokumentu historycznego. Na przykład: autorowi nieznany jest żaden wypadek spektakularnej amnestii w PRL w roku 1964, co nie wyklucza, że podobny wypadek się zdarzył, czy też mógł zdarzyć".

To i owo mogło się zdarzyć albo i nie zdarzyć w kraju rządzonym przez Infanta i jego wuja Regenta, natomiast w Polsce w roku 1964 destalinizacja nie tylko się nie zdarzyła, ale i zdarzyć nie mogła. Niestety. Cały "Portret" opiera się na koncepcie absolutnie wyimaginowanym, i to boleśnie wyimaginowanym: w owym 1964 roku, a Mrożek precyzuje na dodatek, że wiosną, wychodzi na wolność w drodze amnestii, ale po odsiedzeniu całego piętnastoletniego wyroku, na który zamieniono mu orzeczoną wcześniej karę śmierci, aresztowany w roku 1949 AKowiec Anatol, Kwiaty, obchody, komitety powitalne.

Bardzo mi przykro, ale w ten sposób nie wyszedł z PRLowskiego więzienia żaden AKowiec. To oczywiście bardzo źle, ale tak właśnie było. I dlatego, że tak było, jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Wypuszczano ich chyłkiem, tylko nielicznych rehabilitowano, a prześladowania, w łagodniejszych wprawdzie formach, trwały nadal. (...) Ten tytułowy portret, choć mocno już przyblakły, ciągle jeszcze nad nami wisi.

Gdyby nawet AKowcy wychodzili z więzień dopiero w 1964 roku, ale za to gdyby oczekiwały ich powitalne komitety, gdyby z prześladowanych przeistaczali się nagle w czczonych idoli, a ich wczorajsi prześladowcy zadręczali się wyrzutami sumienia - byłoby, także z punktu widzenia zasad kompozycji, znacznie lepiej. Za to, że tak nie było, do dziś płacimy wysoką cenę.

Główny bohater sztuki Mrożka, Bartodziej, były stalinowiec, jest w owym 1964 roku, kiedy się akcja toczy, zdziwaczałym emerytem, który niedługo ukończy lat 40 (tak w didaskaliach!), a na razie nie może się uporać ze swoją dawniejszą miłością do Stalina, ze swoją współodpowiedzialnością za tamtą epokę. I znowu, tak jak z wypuszczaniem AKowców, tak się niestety nie zdarzyło. Gdyby w roku 1964 - jak chce Mrożek w tej sztuce - stalinowscy działacze dziwaczeli na emeryturach, też dzisiaj bylibyśmy w zupełnie innym miejscu. Od czasu akcji "Portretu" minęło bez mała ćwierć wieku, a oni jeżeli gdzieś dziwaczeją, to raczej na poważnych (wysługa lat!) stanowiskach.

To Bartodziej doniósł na Anatola, zresztą z pobudek ideowych, i później latami dręczą go wyrzuty sumienia. Najpierw uważa, że jest winien jego śmierci, później, kiedy się okazuje, że Anatol żyje, dręczyć się nie przestaje, bo uważa, że skoro się na jego śmierć wcześniej zgodził, jest jej winny niezależnie od tego, czy w istocie nastąpiła. Jednocześnie zaś wspomina tamte lata jako najpiękniejsze lata swojego życia i w konsekwencji nie może własnej przeszłości ani zaakceptować, ani odrzucić.

Ze sztuki nie dowiadujemy się, co też takiego złego się w latach stalinizmu zdarzyło, poza owym donosem, który Bartodziej złożył na Anatola. Ta moja pretensja do Mrożka nie jest wcale tak naiwna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje; enigmatyczność jest charakterystyczna dla mówienia o stalinizmie od lat z górą trzydziestu, i jeżeli jeszcze dzisiaj destalinizacja mogła się znaleźć jako punkt programu w rządowym expose, to dlatego tylko, że przez lata zamiast "ludobójstwo i zbrodnie" mówiło się "błędy i wypaczenia". Więc dzisiaj, kiedy ktoś źle mówi o Stalinie, to chciałoby się wiedzieć, o co ma pretensje: o wypaczenia czy o zbrodnie.

Mrożek jakoś zbyt wiele próbuje sobie w tej sztuce ułatwić; sytuacje i postacie są jakby umowne, ale nie bardzo wiadomo, jaka jest treść owej umowy, bo nad sceną unosi się nieustannie ów portret Stalina, drastycznie konkretny, a przecież jednocześnie przez autora niejasno w całej tej historii usytuowany. Bo właśnie cała sytuacja jest z gruntu fałszywa: wbrew temu, co pisze autor w cytowanych już wstępnych "Uwagach o chronologii", nic z tego, co w tej sztuce opisane, nie mogło się było zdarzyć, a przynajmniej nie tak, jak to Mrożek opisał.

Umieszczenie akcji w roku 1964 stwarza sytuację, w której protagoniści nie mogą mówić na Stalina i stalinizmu tym językiem, jaki jest dostępny dla nas, czytelników czy widzów tej sztuki w końcu lat 80., ale nie jest też "Portret" próbą odtworzenia świadomości i języka sprzed ćwierć wieku. Tak więc rzecz cała ginie w jakichś aluzjach i niedopowiedzeniach, które mają wprawdzie w naszej literaturze bogatą tradycję, już bowiem Eliza Orzeszko nieźle była opanowała te techniki, ale też na skutek tego jesteśmy nimi przecież setnie znudzeni, a gdy dotyczą Stalina, mamy ich serdecznie dość. Jeśli Bartodziej kochał Stalina, jeśli, jak nie przymierzając Aleksander Zinowiew powtarza: "Stalin - naszej junosti paliot" (ale kiedy on to powtarza? w roku 1964 czy dzisiaj; jeżeli wtedy powtarzał, a teraz nie powtarza, to co o tym teraz właśnie myśli?), to bardzo byśmy chcieli zrozumieć, co ma, czy miał, na myśli, na czym to polegało czy polega. Jeśli - co więcej - Mrożek każe i AK-owskiemu bohaterowi myśleć o sobie, jako o kimś ukształtowanym przez Stalina, choćby i negatywnie, rzecz również domagałaby się wyjaśnień czy doprecyzowań. Jeśli ma to oznaczać, że Stalin odcisnął swoje piętno na całej naszej epoce, to jest to niewarty powtarzania truizm, jeśli zaś chciałby Mrożek bronić tezy, że zarażenie stalinizmem obejmowało w równym Stopniu ofiary, co oprawców - to tezy tak śmiałej trzeba porządnie i poważnie dowodzić, a nie rzucać ją sobie, ot tak, w komedii.

Wszystko to są kwestie i bardzo dziś interesujące, i na przyszłość ważne - ale wymagające rozważania z wielką powagą i poczuciem odpowiedzialności, nie nadające się zupełnie do zbywania ich żarcikami, a żarcików takich jest, niestety, w "Portrecie" wiele. Mrożek jest stary majster i raz po raz buduje sytuacje czy dialogi, na które widownia reaguje gromkim śmiechem. Nie potrzeba nawet chodzić do teatru, żeby się o tym przekonać, w tekście - jak to w tekście dobrej komedii - widać dokładnie, kiedy się będą śmiali. "Czego uśmiechasz się? czego? Co w nim widzisz Wesołego?" - chciałoby się słowami Guślarza zapytać Mrożka, który ducha Stalina pośród tych żarcików wywołuje.

Sam Mrożek nie jest bodaj przez cały czas pewien, czy pisze komedię zwykłą czy "Nie-Boską". Kiedy Anatol po pijanemu wywołuje ducha Stalina, a w konsekwencji ze słowami "Tam, tam, to On! Ja do Damaszku... Ja grzeszny... Ja proch!" - pada bez czucia, trudno się oprzeć wrażeniu, że pisarz stara się bluźnierczo odwrócić finałowe "Galileae vicisti" Krasińskiego, że tutaj zwycięstwo ostateczne ma być przy Stalinie. I jak to z Mrożkiem: nie bardzo wiadomo, co tu jest serio, a co na żarty.

Póki owo "nie wiadomo" odnosi się do czytelnika czy widza, wszystko jest w porządku - ale w "Portrecie" zdaje się odnosić do autora samego. Im bliżej finału, tym częściej spomiędzy komediowych scenek wieje śmiertelna powaga: w finale samym Bartodziej czyta sparaliżowanemu Anatolowi fragmenty "Traktatu poetyckiego" Miłosza, te najbardziej apokaliptyczne, z rozdziału o Duchu Dziejów, i tym Zeitgeistem ma być niewątpliwie Stalin właśnie.

Bartodziej Miłosza czyta, ale nie wygląda na to, żeby coś z niego rozumiał, bo czytanie swoje przeplata kompromitująco prymitywnymi komentarzami i tu zapada kurtyna, mając pozostawić nas zastygłych w podziwie i grozie, ale strasznie o to trudno, bo jakże się dzisiaj przestraszyć "heglowskiego ukąszenia"? Więc może po to ten 1964 rok, czas, kiedy fascynacje

zabrakło mu tego, co do tej pory przywykliśmy uważać za jego cechę przyrodzoną: chłodnego dystansu, pozwalającego na budowanie krystalicznych wręcz w swojej czystości kompozycji dramaturgicznych.

Można oczywiście czytać "Portret" jako rzecz o absolutnej przegranej pokolenia najbardziej stalinizmem zarażonego, pokolenia Bartodzieja, Anatola i Mrożka samego, bo obaj bohaterowie sztuki zostają przez wiszący nad sceną portret moralnie - a może nawet fizycznie - zdruzgotani, można dopatrywać się w "małolatach", grających na łące w piłkę, symbolu pokolenia następnego, którego stalinizm nie dotknął, a w samym kopaniu piłki tryumfu tzw. życia nad doktryną. Z taką interpretacją zgadzałby się również pojawiający się w finale sztuki dochodzący z ulicy głos "Garnki naprawiaaać!", że to niby życie zawsze ostatecznie zatryumfuje - ale jeśli tak, to byłby "Portret" sztuką dosyć trywialną.

Na dodatek trzeba by również powiedzieć, że nieprawdziwą - ów poprzedzony fascynacją paraliż AKowca nie może być przecież uznany za formułę, która syntetyzuje doświadczenie pokolenia; jeżeli nawet zdarzały się poszczególne przypadki czy to fascynacji, czy paraliżu. Gdyby mogło tak być naprawdę, jak Mrożek napisał, to byłoby i bardzo ciekawie, i bardzo dramatycznie: fascynacja stalinowców zmienia się w paraliżujące wyrzuty sumienia, opór AKowców zmienia się w paraliżującą fascynację, a portret tylko uśmiecha się spod wąsa, aby dramaturg mógł osiągnąć efekt lekko absurdalnej a zarazem prowokacyjnej symetrii - tak przecież było 30 lat temu w "Policji" i to był wielki sukces Mrożka.

Specjalnością Mrożka jest szyderstwo, i jako szyderca właśnie stał się kimś w Polsce nie tylko sławnym, ale przez lata całe bardzo ważnym. "Portret" pozwala nam dostrzec, jak bardzo zmieniły się nasze czytelnicze oczekiwania i potrzeby: za pomocą szyderstw nie rozwiąże się dzisiaj żadnego z nurtujących nas problemów. 30 lat temu śmiejąc się z policji, z Infanta i jego wuja Regenta (już my wtedy wszyscy wiedzieliśmy, kto to jest ten Regent), upajamy się wolnością tego swojego śmiania się i Mrożek był tym, który nam tej wolności dostarczał. Dzisiaj na Stalina pluje byle szmondak, który sam jeszcze niedawno... A śmieszni nie są także ani ci którzy niegdyś fascynacji Stalinem ulegli, ani ci, którzy potem mieli wyrzuty sumienia, a jeszcze mniej ci, którzy ich nie mieli: czy do dzisiaj nie mają.

I gdybyż to jeszcze było tak, że stalinizm to wyznawanie miłości portretowi! Trudno policzyć tych, którzy takiej - jak że teatralnej w swojej istocie fascynacji ulegli, ale prawdziwy dramat naszej współczesnej historii związany jest raczej z tymi, którzy w znacznej mierze nie zdawali sobie sprawy, że są stalinowcami, którzy nie widzieli nad sobą tego portretu albo nawet przekonani byli, że wisi nad nimi zgoła inny portret, a całym swoim życiem stalinizm rozwijali i umacniali.

Ich rola nie była tak spektakularna, sytuacje ich wyborów nie miały walorów scenicznych, wszystko to było znacznie bardziej rozmyte, rozlazłe, rozchodzące się w czasie - ale jeśli chcieć mówić o paraliżu, to o tym właśnie, o ludziach, którzy ani nie walczyli, ani nie popierali, a zgadzali się tylko na to co niósł czas. Dziś przyniósł sztukę Mrożka "Portret", komedię, więc śmieją się i oklaskują.

Stalin, jeszcze za życia, był bohaterem niezliczonej liczby dowcipów, mówiono nawet, że ci, którzy je opowiadali, zbudowali Kanał Białomorski. Śmiech i szyderstwo było niezbędne dla przetrwania, bo to jedyna satysfakcja, na jaką stać niewolnika, bo w ten sposób, przez śmiech dokonuje się ściągnięcia z piedestału, uczłowieczającej profanacji tyrana. Niewolnik bez tego po prostu nie może żyć. I właśnie dlatego lepiej chyba, żebyśmy się już ze Stalina nigdy nie śmiali.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji