Co się podobało, co się nie podobało
Oglądacze telewizji już na początku tygodnia mogli coś uświadczyć z Mrożkowego festiwalu: zaproszenie przez Edzia starszego pana Eugeniusza do tanga. A zaraz potem L. Wałęsa wzywał redaktora "Tygodnika Powszechnego" do publicznej spowiedzi, każąc mu najpierw odstać swoje w pokutnej pozie. Trudno powiedzieć, który teatr był bardziej prawdziwy.
Równolegle odbywało się przedstawienie "Portretu" Mrożka w reżyserii K. Dejmka. Były więzień polityczny Anatol (Fronczewski) szukał wartości pozytywnych, a były entuzjasta ustroju Bartodziej (Englert) męczył się pod brzemieniem przeszłości, póki nie wyznał dawnemu przyjacielowi, że to właśnie on złożył na niego donos. Z ciekawie zawiązanym konfliktem: Anatol nie jest zdolny do zemsty i wolałby nie wiedzieć, komu zawdzięcza swoją krzywdę - Mrożek nie umiał sobie poradzić; wywoływanie ducha Stalina, paraliż Anatola, wzięcie go przez Bartodzieja pod opiekę we wspólnym mieszkaniu i lektura wierszy Miłosza trzymają się już tylko popisową grą aktorów i nastrojową scenografią. Lepiej palić dawne papiery niż czyścić sumienia wyjawianiem prawdy, z której rechocze zza grobu wąsaty nadreżyser - zdaje się mówić autor (ale czy słusznie?).
Wzruszający głęboką i prostą ludzką prawdą był reportaż Marka Maldisa i Jadwigi Nowakowskiej o Polakach w Grodnie. Bez natrętnego komentarza ukazano, co może znaczyć polskie nabożeństwo i śpiewna polska mowa, przedzierająca się spoza skamielin historii.
Wojciech Lamentowicz w rozmowie z Ireną Dziedzic wyraził obawę, że wkrótce może nam grozić najazd nielegalnych emigrantów ze Wschodu, że mogą szaleć zarazy i że przyjdzie chyba zamknąć granicę. Na to pani Irena ukazała amerykańską mapkę podziału Europy na parę stref, z Polską nie na Zachodzie, nie na Północy i nie z Austrią, lecz razem z suwerennymi republikami Wschodu. Wśród takich zgrzytów miałaby się realizować federacyjna koncepcja Piłsudskiego? Znów jakieś wąsate widmo.