Spadanie z Zucco
Przekonuje mnie sposób, w jaki Wodziński czyta i interpretuje Koltesa. Tylko w postaci głównego bohatera brakuje mi scenicznej konsekwencji
Przed kilkoma laty oglądaliśmy w Poznaniu na scenie Teatru Nowego "Roberto Zucco" i w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego: spektakl szalenie wysmakowany, precyzyjny, pełen powagi oraz patosu i prowadzący - w efekcie - do konkluzji, że tytułowy bohater, morderca bez powodu, człowiek bez właściwości, jest... jedynym sprawiedliwym. Bo przyszło mu żyć w świecie morderców bez powodu i ludzi bez właściwości. Warlikowski - w finałowej scenie - dokonywał swoistego wniebowzięcia Zucco. A we mnie wszystko się buntowało po tym przedstawieniu.
Wodziński czyta Koltesa zupełnie inaczej. Po pierwsze, rezygnuje z powagi i patosu na rzecz absurdu i groteski. To - moim zdaniem - bardzo trafiony i skuteczny trop. Trudno bowiem serio traktować większość tekstów wygłaszanych przez bohaterów tej sztuki. Dopiero kiedy stają się oni przerysowani, karykaturalni - upiorne sensy tego, co mówią, docierają do nas pełniej i boleśniej. Scena, w której starsza siostra (Katarzyna Węglicka) robi młodszej siostrze (Ewa Szumska) awanturę z powodu spóźnienia, jest dla mnie najlepszym tego przykładem. To i aktorska perełka, i mocny obraz codziennej agresji, która -permanentnie obecna w życiu, w mediach, na ekranach komputerów - staje się dla nas niemal przezroczysta. Takich scen jest w spektaklu więcej. Oto podekscytowani ludzie gapią się na morderstwo. Oto dywagacje policjantów, strażników prawa, których system wartości zrelatywizowany jest niemal w takim stopniu, jak światopoglądy morderców. Bawią nas kolejne sceny. I dobrze.
Bo drugi - bezsprzeczny - atut spektaklu Wodzińskiego to finał, który nie jest ani apoteozą zła, ani usprawiedliwieniem czy uniewinnieniem Zucco. A nam przestaje być śmiesznie. W pierwszej scenie na telewizyjnych ekranach widzieliśmy - oczami strażników - faceta w pomarańczowym kombinezonie uciekającego po dachu więzienia. To był Zucco: lekki, nieważki... Trafił do więzienia za zamordowanie ojca. Uciekł z więzienia i zabił matkę, chłopca, inspektora... W finale Zucco - znowu w więziennym kombinezonie - sam widzi siebie na monitorach. Pomarańczowa postać jak z kreskówki albo gry komputerowej spada w otchłań. Wie, że spada. Że nie ma odwrotu i powrotu.
Jest w tym przedstawieniu jeden kłopot. To Zucco. Bohater-antybohater. Przezroczysta postać o cechach kameleona. Ma być taki, jakim chcą go widzieć inni, a trudno zagrać kogoś, kogo nie ma. I Michał Kaleta nie do końca sobie z tą trudnością radzi. Koltes każe swojemu bohaterowi założyć panterkę: ma być niewidoczny, wtopić się w tło, przyjmując cechy tła. Tymczasem mamy na scenie faceta przebranego w panterkę. A gdyby tego przebrania nie traktować tak dosłownie? Gdyby scenografia i kostiumy konsekwentnie wsysały w siebie Zucco? Wtedy "plamami" na jego kombinezonie stawaliby się kolejni spotkani przez niego ludzie. Wtedy może jeszcze wyraźniej odczulibyśmy w finale, że w jakimś sensie spadamy w otchłań razem z nim. Bo popełniamy grzech zaniechania, niedomówienia, kłamstwa, pychy... Bo relatywizujemy świat. Tylko tyle. Mordercami przecież nie jesteśmy.