Artykuły

Szkoda Geneta

Centrum Sztuki Studio: PARAWANY Jeana Geneta w przekładzie Marii Skibniewskiej i Jerzego Lisowskiego. Reżyseria, scenografia, kostiumy: Jerzy Grzegorzewski, muzyka: Stanisław Radwan, współpraca kostiumologiczna: Anna Suchodolska, Aleksandra Laska-Wołek, nakrycia głowy: Zofia Hejne-Bregulla. Prapremiera polska 19 XII 1982 (fot. Zygmunt Rytka)

Kiedy Tadeusz Kantor wystawiał Witkacego, realizując swoje kolaże, ambalaże czy organizując happeningi, jego "Cricot 2" dryfował nieszkodliwie po obrzeżach teatru jako tzw. zawodowa awangarda. Ale kiedy w "Umarłej klasie" i "Wielopolu" potrafił właściwym sobie językiem plastyki wypowiedzieć kilka przenikliwych prawd o człowieku i jego losie, dotyczących tak artysty, jak i zwykłego zjadacza chleba, okazało się, jak wybitny to twórca teatru. Jerzy Grzegorzewski, który zaczynał nie najgorzej, bo od realizacji bardzo dobrej literatury mówiącej właśnie ważne rzeczy o człowieku, porusza się jak gdyby w odwrotnym kierunku.

Wszystkie przedstawienia Grzegorzewskiego otrzymywały oryginalny kształt plastyczny. W "Ameryce" na przykład, zrealizowanej w warszawskim Teatrze Ateneum, w krystalicznie czysty sposób przenikały się warstwy znaczeń słownych i tych, które niosła gra aktorów, kostiumy, rekwizyty i przestrzeń sceniczna. Uzupełniały się one i sumowały tworząc nadrzędny sens przedstawienia, podporządkowany wyrażonej w dziele Kafki wizji samotności i zagrożenia człowieka. Podobna była konstrukcja tak dobrych przedstawień Grzegorzewskiego, jak "Balkon" i "Szewcy" w Łodzi, "Bloomusalem" w Ateneum, "Wesele" w Starym i "Ślub" w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Ale z czasem plastyczny kształt przedstawień stawał się coraz bardziej autonomiczny wobec tekstu literackiego. Grzegorzewski zdawał się coraz bardziej pochłonięty pracą nad własną wizją teatru, czego manifestacyjnym dowodem były autorskie "Wariacje" w Teatrze Dramatycznym.

Woził po Polsce skrzydła samolotów, kadłuby szybowców, pantografy, harmonijkowate przeguby autobusów, wnętrza instrumentów, puste pudła fortepianów, wywrócone na lewą stronę marynarki, sznurowane gorsety, liny, anteny, narty, kolejowe rozkłady jazdy i inne osobliwe przedmioty i sprzęty. Plastyka jego teatru coraz częściej kojarzyła się z obrazami surrealistów. Wywoływała - jak one - poczucie dziwności wynikające z nieprawdopodobnej koincydencji przedmiotów, rozbijała skostniałe przyzwyczajenia widzów skłonnych odbierać rzeczy w ich naturalnym porządku, zgodnie z ich funkcją i przeznaczeniem. Umieszczone na gołej scenie przedmioty, znane z rzeczywistości, budziły różne skojarzenia, tak jak różnego rodzaju "ready mades", tj. przedmioty codziennego użytku podniesione do godności sztuki poprzez akt wyboru artysty.

Przestrzeń sceniczna, konkretna i prawdziwa, stawała się czymś innym, czymś jednocześnie sztucznym i naturalnym, formą, w której działania aktorskie odnajdywały kontynuację swoich znaczeń, uzyskując poetycką wieloznaczność, formą, z której napięcia, rytmy i znaczenia działań scenicznych mogły także brać swój początek. Jerzy Grzegorzewski dopracował się także własnej metody pracy z aktorami, a raczej metody egzekwowania od aktorów realizacji zadań w ramach bardzo rygorystycznie skomponowanej przez siebie formy plastyczno-ruchowej. Sprawiało to wrażenie, że działania aktorskie podporządkowane zostały logice snu, luźnego następstwa obrazów, ich powrotów i zatrzymań, dziania się na różnych planach (czasem symultanicznego), nieoczekiwanych zmian rytmu, motywacji i zachowań postaci.

Z czasem w jego przedstawieniach zostawało coraz mniej z autora, tzn. problematyki dającej się odczytać z tekstu (drastyczne cięcia dialogu w "Czajce", "Nie-Boskiej", "Śnie nocy letniej"), a coraz więcej było w nich wyobraźni reżysera, dowolnych asocjacji, obrazów, słowem tego "co artyście w duszy gra". Krytycy wymijająco posługiwali się określeniami "piękne suity", "wariacje", "improwizacje", itp. Równie trudno było zwerbalizować sens tych przedstawień, jak i odmówić im plastycznej urody, a reżyserowi - inscenizacyjnych pomysłów czy teatralnej wyobraźni. Oryginalny, intrygujący, niebanalny kształt tego teatru budził i budzi onieśmielenie bądź entuzjazm. Powiedzieć wprost, że to bez sensu, nie było można - nikt nie miał ochoty na przybranie pozy dziwującego się prostaczka - nie najchlubniejszej, jak uczą dzieje pomyłek krytyków. Wokół Grzegorzewskiego nie brakło więc kadzidła, a w zachwytach nad nim posuwano się niekiedy za daleko: sformułowania - Demiurg, Kreator i Artysta (wszystko koniecznie dużą literą) wydawały się niektórym zbyt ubogie. W tej atmosferze nie wypadało już pytać o sens i elementarną choćby wierność wobec literackiego utworu, a jest to chyba - jak dowodzi ostatnia premiera Parawanów - pytanie w odniesieniu do Grzegorzewskiego dosyć istotne.

Premiery tej oczekiwano z życzliwym zainteresowaniem, zwłaszcza że otwierała sezon w Teatrze Studio; nominację Jerzego Grzegorzewskiego uznano za logiczne i sensowne posunięcie, sukcesja po Józefie Szajnie przeszła w tzw. dobre ręce. Niektórzy oczekiwali nawet teatralnego wydarzenia, ale już po drugim akcie wiadomo było, że wydarzenia nie będzie. Mimo że do tej pory reżyser swe przedstawienie przerabia i skracał (premiera trwała o 40 minut dłużej), wytrzymać na nim mogą tylko najbardziej kulturalni widzowie.

Andrzej Falkiewicz we wstępie do zbioru dramatów Geneta pisze: "I wreszcie "Parawany"": 99 postaci scenicznych, splątany ogrom problemów, najbardziej wyrafinowany dramat, jaki powstał w Europie, który musi trwać pięć czy osiem godzin, jak prymitywne widowiska Afrykanów; kompendium wiedzy o naszych czasach, kompendium wiedzy o autorze, pokaz wszystkich dotychczasowych środków wyrazu - wyniesiony w naturę, umieszczony na piaskowych nasypach, na palisadach z desek, rozegrany pod gołym niebem: Nasze rzemiosło jest teraz tak jawne jak praca kobiet w publicznej pralni."

Oglądając przedstawienie Grzegorzewskiego, czuję już po kilku pierwszych obrazach, że moja uwaga, moje zainteresowanie nie może skupić się wokół jakiejkolwiek myśli przewodniej, i tak jest do końca trwającego dwie i pół godziny spektaklu. Słyszę pocięty na kawałki tekst, porozrywane kwestie aktorów, skróty, których logiki nie potrafię odkryć. I wiem, że "Parawany" nie były nigdy w Polsce grane, bo tego wszystkiego, co dotyczy w tej sztuce polityki, co jest obrazem kraju podczas rewolucji, wizerunkiem Francji, Europy, współczesnej cywilizacji widzianej z perspektywy Trzeciego Świata, nie można, nie wolno było na scenie pokazać. Tutaj zaś reżyser nie stara się żadnej z zaczętych czy sygnalizowanych w tekście myśli autora, kontynuowanych w następnych partiach sztuki, poprowadzić w określonym kierunku. Są ładne etiudy aktorskie, poszczególne sceny, nie ma całości. Są aktorzy skupieni na precyzyjnym wykonywaniu zadań, aktorzy jako elementy plastyczne poruszające się w teatralnej przestrzeni. Widzę ich wejście na scenę - tyłem, bokiem, w podskokach, pełzaniem, czołganiem, dostrzegam ich wymyślne, trwające przez dłuższą chwilę pozy.

I mało z tego wszystkiego rozumiem. Nie wiem, gdzie się to wszystko odbywa - przecież nie w Algerii, nie w Polsce, czy w wyobraźni reżysera? -a więc w przestrzeni ograniczonej ścianami, skrzydłem samolotu, podporami z drewna. A więc w przestrzeni teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego, z jego aktorami, pojawiającymi się w znany mi z innych przedstawień sposób, w znanych mi z innych przedstawień kostiumach, choć nie brak nowych, często dowcipnych i wielkiej urody. Lecz wszystko, co wiem o "Parawanach" Geneta od Filkiewicza, Piwińskiej, Wolickiego, wreszcie z własnej lektury nijak się ma do tego, co widzę i słyszę na scenie. Mam przed oczami ciąg dalszy "suity", "wariacji", "improwizacji" Grzegorzewskiego - tym razem na temat z Geneta.

W efekcie, wiedza na temat niezwykłej twórczości i osoby autora "Parawanów" przeszkadza mi w oglądaniu przedstawienia. Najlepiej oglądałoby się je chyba z tekstem scenariusza reżyserskiego lub w ogóle bez tekstu, niczym sekwencję ruchomych obrazów. Przeszkadza mi, że porwane kwestie bohaterów sztuki zmieniają znaczenia nadane im przez autora i przeszkadza mi to, że nie rozumiem, dlaczego reżyser je zmienia. Nie chodzi tu o problem możliwości wypowiedzenia bardzo trudnego i wcale nie jednoznacznego tekstu sztuki, przy użyciu wysoce skomplikowanego języka znaków plastycznych. Język plastyki zdołałby chyba przekazać istniejące w "Parawanach" znaczenia, pod warunkiem jednak, że reżyser zdecydowałby się na jasno określoną koncepcję interpretacyjną.

Myślę, że w spektaklu zabrakło pytań o aktualność Geneta w Polsce dziś, o słuszność postawionej przez Geneta diagnozy społeczno-historycznej, o aktualność i pojemność estetyki teatru przez niego proponowanej, o sens dobra i zła w świecie Geneta. Zbyteczne dodawać, że na żadne z nich nie znajdziemy też u Grzegorzewskiego odpowiedzi.

Teatr Grzegorzewskiego bywa oryginalny i interesujący. Reżyser z podziwu godną konsekwencją tworzy jego estetykę, własny styl, lecz w rezultacie coraz ważniejsze staje się pytanie jak powiedzieć, a nie co? A jeśli tak, to w tym myśleniu brak konsekwencji, brak bowiem tekstów własnych, a dowolne posługiwanie się tekstami innych autorów naraża ten teatr pytania widowni o sens przedstawianych sztuk. Nie wiadomo.

Grzegorzewski chce mówić o własnych sprawach, czy o sprawach interesujących autorów i publiczność. "Parawany" stwarzają szansę poważnej dyskusji światopoglądowej, poruszającej problemy nabrzmiałe społecznymi emocjami. Niestety, "Parawany" w Studio wpadają w próżnię, dla widowni nie są to czasy estetycznych kontemplacji, szkoda dla niej tekstu Geneta, tak rzadko i z takimi trudnościami wystawianego.

Grzegorzewski ma wielu zwolenników, a nawet entuzjastów. Chcę wierzyć, że przyszłość potwierdzi ich nadzieje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji