Artykuły

Absurd bardzo efektowny

Po blisko rocznej przerwie, po trudnych miesiącach i kłopotach, z których nie wszystkie należą do przeszłości (jest nowa dyrekcja, ale pieniędzy wciąż brakuje), Teatr Miejski w Gdyni znowu zaprosił na premierę. I sam ten fakt jest już swego rodzaju wydarzeniem, które usposabia życzliwie do nowej repertuarowej pozycji. Tę życzliwość czuło się w niedzielny wieczór w kuluarach i pierwszych na gorąco wypowiadanych opiniach o spektaklu, który w odczuciu wielu sympatyków gdyńskiej sceny urósł do rangi artystycznego wydarzenia.

To przesada. Witkiewiczowska "Sonata Belzebuba, czyli prawdziwe zdarzenie w Mordowarze", wyreżyserowana w Gdyni przez Julię Wernio, jest jednak przedstawieniem, które - bez żadnej taryfy ulgowej - ocenić wypada dobrze. Solidna praca całego zespołu, który dowodzi na scenie niezłej formy, spójna koncepcja inscenizacyjna, znakomita scenografia Elżbiety Wernio, przyniosły rezultat, którego nie trzeba się wstydzić. "Sonata Belzebuba", to po pamiętnym "Bezimiennym dziele" i niedawnych "Onych" kolejna już w teatrze przy ul. Bema realizacja dramatu Witkacego. Realizacja udana w swym teatralnym kształcie, stylistycznie jednorodna i co szalenie ważne - utrzymana w duchu dramaturgii Witkacego.

Scharakteryzować to przedstawienie jest stosunkowo łatwo. Wystarczy po prostu odwołać się do...samego tekstu. Znajdziemy w nim i takie sformułowania: "takie dancingowo-kabaretowe to wszystko" oraz dywagacje o "nienasyceniu formą". Otóż gdyńska "Sonata Belzebuba", rozpoczynająca się "grzeczną" rodzinną sceną bez słów przy stole w foyer, konsekwentnie już dalej odwołuje się właśnie do dancingowo-kabaretowej estetyki, ogromne znaczenie przywiązując także do formy. To ostatnie przejawia się zarówno w koncepcji plastycznej, w kompozycji i aranżacji scenicznej przestrzeni, której Elżbieta Wernio, ku powszechnemu zaskoczeniu, nadała głębię i rozmach, "oddech", zaprzeczający odwiecznym narzekaniom na szczupłość miejsca, jak i w scenicznym ruchu, oraz muzyce towarzyszącej przedstawieniu. Jest ona czasem dyskretna i nieco "obok", a chwilami mocno wpisana w jego strukturę. Wśród rozwiązań formalnych, znajdujemy co najmniej kilka teatralnych niespodzianek, które efektowność i funkcjonalność łączą z kreacją typowo Witkacowskiego świata absurdu z jego surrealistycznym czarnym humorem, groteskowością i skrywaną tęsknotą za pięknem. To właśnie dzięki znakomitej współpracy reżysera ze scenografem, choreografem (Leszek Bzdyl - notabene z własną grupą tańczył w antrakcie we foyer) oraz kompozytorem (Robert Kanaan) teatralność i programowa sztuczność owego świata zostaje znakomicie przełożona na język sceny. Kapitalny finał i parę świetnych scen oraz niezliczone, a udane inscenizacyjne pomysły są tego potwierdzeniem. Widz może jednak odnieść wrażenie - ja je chwilami miałam - że się twórcy przedstawienia sami tą formą teatralną zachwycili i w jakimś nienasyceniu zapomnieli o dramaturgii widowiska. W pierwszej zwłaszcza części gubi ono tempo, staje się nudne, ironicznie wtórując słowom piosenki śpiewanej przez Hildę: nudzę się, nudzę piekielnie.

Nudy tej nie rozprasza, niestety, wizualna atrakcyjność - eklektyczna i kiczowata z zarażenia, ani sam bieg zdarzeń, w którym legenda, dramat twórczej impotencji, metafizyka, zbrodnia i namiętność tworzą mieszankę iście kryminalno - fantastyczno - filozoficzną. Część druga jest pod tym względem zdecydowanie lepsza.

Dramat Witkacego wymaga od aktorów rzeczy trudnej: balansowania między realnością a światem nierzeczywistym, komizmem, a groteską czy wręcz karykaturą. Nie wszystkim to się udaje. Najlepiej wpisuje się w taką konwencję Małgorzata Talarczyk z doskonałą rolą Babci Julii, Teresa Lipowska - jako baronowa Sakalayi, Dorotka Lulka - demoniczna i zjawiskowa Hilda, a także Mariusz Żarnecki w roli Hieronima i Sylwia Głaszczyk jako Krystyna. Artur Rzegocki w roli Istvana wypada niestety nijako, a Andrzej Słabiak (Joachim de Baleastadar) nie ma przypisanej swemu bohaterowi diabelsko-ludzkiej dwoistości, nie jest ani tajemniczy, ani demoniczny tylko raczej zabawny. A ponieważ obie postacie są w sztuce niejako kluczowe, więc konsekwencja obsadowej pomyłki (?) daje się zauważyć.

W najbliższą sobotę - premiera bis, w której zamiast Doroty Lulki zobaczymy Urszulę Kowalską, a Artura Rzegockiego zastąpi Maciej Kowalewski. Swoją pierwszą gdyńską premierę Julia Wernio przygotowała bowiem w dwóch obsadowych wersjach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji