Artykuły

Aktorzy jak stare traktory

- Teatr nie jest już bezpieczną przestrzenią, bo coraz częściej prowadzi interakcję z widzami. Zastanawiam się, jaki będzie kolejny krok. Być może w przyszłości powstaną spektakle z udziałem widowni, i będą to wybitne teatralne misteria. Nie wiem, czym dziś jest aktorstwo ani czym się stanie - mówi JOLANTA FRASZYŃSKA, aktorka.

Rz: Pracowała pani w teatrze z wybitnymi reżyserami. Jak często czuła pani, że dzięki nim odkrywa swoje nowe możliwości?

Jolanta Fraszyńska: Pierwszy dał mi to poczucie Jerzy Jarocki. Byłam zaraz po szkole, miałam dobre samopoczucie i ogólny entuzjazm na temat aktorstwa. Jarocki szybko zwrócił mi uwagę na niedostatki warsztatowe, kształcił, wychowywał. I tak zaczęła się moja wielka miłość do niego. Miałam szczęście pracować z nim przy wybitnych spektaklach "Pułapce" i "Płatonowach" we Wrocławiu. To reżyser, który daje aktorowi absolutne poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że są koledzy, którzy jęczą i psioczą, bo nie radzą sobie z jego uszczypliwością, wymaganiami i precyzją. Ja jednak jestem ufna i pełna wiary, odpowiada mi taki rodzaj poszukiwań, artystycznego spotkania.

Jaki "fundament" zostawił w pani aktorstwie Jarocki?

- Aktor, poza tym, że jest wrażliwy i wyposażony w określone cechy, musi być też istotą myślącą i pracowitą, zdolną sprostać wymaganiom teatru. Hołduję rzemiosłu jako budulcowi aktorstwa. Jednak takie podejście jest w opozycji do oczekiwań innego wybitnego reżysera, z którym pracowałam, czyli Krystiana Lupy. On zwraca się niejako przeciwko warsztatowi, przeciwko "aktorzeniu" i wygodzie bycia na scenie. Nie zgadza się, by aktor dostał rolę i po prostu ją miał, eksploatował. U Lupy każde wyjście na scenę jest spotkaniem w konkretnej chwili, w kontekście jednego wieczoru.

Jak się pani w świecie Lupy odnalazła?

- Pierwszy raz pracowałam z nim 15 lat temu nad "Powrotem Odysa", później w "Wymazywaniu". Niosłam brzemię aktorki Jarockiego - takiej poukładanej, z zamiłowaniem do teatralnej matematyki, a trafiłam w kompletnie inną, ale równie fascynującą rzeczywistość. Wpasowałam się z łatwością, bo lubię wyruszać w nowe strony, być na krawędzi improwizacji, przekraczać granice. A to u Lupy bardzo ważne. Namawia, żebyśmy byli odkrywczy i niesforni wobec swych postaci, ustalonych sytuacji.

Czyli nie ma mowy o absolutnym bezpieczeństwie?

- U Jarockiego aktor jest wyposażony: ma opanowany tekst i świadomość, po co jest na scenie. Ma w głowie rytmy, intencje. Otrzymuje całą potrzebną wiedzę, a do tego gwarancję, że zostanie przez reżysera "wykorzystany" w zasadny i bezpieczny dla niego sposób. Postaci i ich relacje są tak skonstruowane, że aktorzy mają mocny grunt pod stopami - nie gubią się. Dlatego spektakle Jarockiego zawsze są na wysokim poziomie. Natomiast u Lupy teatr się wydarza - za każdym razem w odmienny sposób. Jest o wiele bardziej nieprzewidywalny, metafizyczny, czasami dotyka jakichś nieznanych przestworzy. Ale bywa i tak, że bardzo błądzimy i wtedy jest dla nas aktorów katastrofa

Bo niczego nie można przewidzieć?

- Bo czujemy że reżyser nas nie kocha, jest niezadowolony. Lupa swą obrazę i niezadowolenie pokazuje tak silnie, że trudno to zaakceptować. A przecież aktor jest jak dziecko, ofiaruje całego siebie. I kiedy czuje się odepchnięty, wpada w dezorientację.

W takim razie dlaczego praca z Lupą jest warta takich poświęceń?

- Bo to szansa na wielki teatr, nieprawdopodobne doświadczenie przypominające misterium. A tego aktorowi zawsze mało. Spektakle Lupy są niezwykłym bytem teatralnym. Nie wiem, czy tak wybitne przedstawienia jak Jarockiego czy Lupy przydarzą mi się jeszcze, jednak to, co mogłam wziąć z tych spotkań, jest dla mnie nieocenione.

Jakiej podróży doświadczyła pani przy innych reżyserach: Warlikowskim, Korinie, Jarzynie?

- Każdy z nich ma swoją teatralną korbę - sfery, w których jest wyrazisty i mocny. Z Jarzyną pracowałam 12 lat temu przy "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich". To był mój pierwszy spektakl na ważnej scenie w Warszawie. Byłam nieśmiała, przestraszona, zagubiona. Czułam się całkowitym przeciwieństwem mojej postaci - wyzwolonej, zdecydowanej lesbijki Jerri. A za partnerkę miałam pewną siebie i silną Magdalenę Cielecką. Wszystko to okazało się trudne, ale owocne. Jarzyna wydawał mi się niezwykle konkretnym, świadomym, czego oczekuje, twórcą. Na pierwszą próbę przyniósł wykres napięć, pokazujący, gdzie w spektaklu przyłożyć, a gdzie odpuścić.

"Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" to jeden z najbardziej kontrowersyjnych spektakli lat 90. W jakim sensie był przełomowy dla pani?

- Inicjację obnażenia ciała na scenie przeszłam już u Jarockiego w "Płatonowie - Akcie pominiętym". Kiedy Jarocki usłyszał, że mamy opory, by się rozebrać, wyzwał nas od Matek Boskich i dał za przykład niemieckie aktorki, które traktują ciało jak narzędzie pracy. U Jarzyny zagrałyśmy wyrazistą scenę miłosną z Magdą Cielecką. Pokonywałam wstyd. Podczas pracy nad "Szczątkami" miałam poczucie czegoś wielkiego. Zapamiętałam wspólnotę aktorów, dużą radość i niesamowitą energię, dodatkowo napędzaną muzyką grupy Rammstein.

Warlikowski zabrał panią w jeszcze inne miejsce: grała pani mężczyznę.

- W porównaniu z Jarzyną, który ma dużo pewności siebie i jest brawurowy, Warlikowski kojarzy mi się raczej z delikatnością i wątpliwościami. To one są wehikułem jego poszukiwań w teatrze. Kiedy zaprosił mnie do "Hamleta", miałam wrażenie, że podobnie odczuwamy świat, mamy podobną wrażliwość, łączy nas jakieś pokrewieństwo. Warlikowski wymagał ode mnie odwagi. W pewnym momencie spektaklu jako Guildenstern grałam na flecie Hamleta: on stał przede mną, a ja klęczałam. Scena była bardzo dwuznaczna, mocna. Dla mojej postaci - niezwykle upokarzająca.

Nagość i seks pojawiały się w niemal wszystkich znaczących spektaklach ostatnich lat. Dlaczego łamanie erotycznego tabu jest takie ważne?

- Spektakle Jarzyny i Warlikowskiego, o których mówiłam, były pierwiosnkami zmiany. Myślę, że forsowanie granic obyczajowych pozwoliło im zbudować wybitne przedstawienia. Dziś jesteśmy już dalej, nagość i brutalizm nie wystarczą.

Pojawia się pytanie: co jeszcze zrobić, by wstrząsnąć i poruszyć?

- Mieliśmy ostatnio podczas premiery "Persony. Ciało Simone" pokazanie pupy w wykonaniu Joanny Szczepkowskiej. To nowy rodzaj przekroczenia - zaskoczył samego reżysera, który przecież namawia aktorów, by szli dalej i dalej, by tupali. Nie będę brać odpowiedzialności za nurt teatralny ani tłumaczyć, dlaczego w tym czy innym spektaklu pokazałam piersi. Pokazałam, bo to było ważne dla tego przedsięwzięcia. Nie odpowiadam za to, jak widz poradzi sobie z moim obnażeniem. Teraz również uczestniczę w tak zwanych spektaklach komercyjnych, rozrywkowych, gdzie nikt się nie rozbiera i nie przekracza granic. I aktorsko też się tam wyżywam.

Wygląda na to, że publiczność jest gotowa na prowokacje i nowości. Warszawskie teatry pękają w szwach. Skąd ten boom?

- Michał Żebrowski mawia, że ludzie już się nasycili lodówkami, telewizorami, podróżami i teraz mogą ochłonąć. Myślę, że ma rację. Otwierają się nowe teatry, a ludzie są zmęczeni rozrywką, której dostarczają centra handlowe. Może już nie chcą się ogłupiać, szukają nowych doznań właśnie w sztuce. To chyba dobrze.

Ale czy naprawdę dochodzi do przeżywania, czy tylko kolekcjonowania wrażeń?

- Trudno mówić w imieniu innych. Sama chodzę do teatru z nadzieją, że mnie dotknie. Z "Persony. Marilyn" Lupy wyszłam poturbowana i zachwycona rolą Sandry Korzeniak, ale też z pytaniem o granice poświęcenia. Bardzo poruszyła mnie "(A) pollonia" Warlikowskiego. Ale nie na wszystko mam czas. Wydarzeń jest tak dużo, że nie nadążam. Podobnie z książkami - odkładam je na później, powstaje stos, a mnie dopada przerażenie i zniechęcenie. Staram się uprawiać intuicyjną selekcję, inaczej bym zwariowała.

Współczesny świat nie pozwala się skupić, bez przerwy daje nowe impulsy. Czym wobec tego jest teatr - przestrzenią, która na kilka godzin chroni nas od zgiełku dzięki starej zasadzie, że nie wychodzi się w trakcie spektaklu?

- To też się zmienia. Bywa, że ludzie wychodzą. Teatr nie jest już bezpieczną przestrzenią, bo coraz częściej prowadzi interakcję z widzami. Zastanawiam się, jaki będzie kolejny krok. Może warsztat aktorski stanie się niepotrzebny. Są mikroporty, wcale nie trzeba mieć dobrej dykcji. Słowo traci na znaczeniu, jest zastępowane obrazem. Aktor robi się jak traktor. Taki stary, z Ursusa. Być może w przyszłości powstaną spektakle z udziałem widowni, i będą to wybitne teatralne misteria. Nie wiem, czym dziś jest aktorstwo ani czym się stanie.

Mówi to pani z żalem czy z ciekawością jutra?

- Teatr XIX-wieczny też poszedł w niepamięć, "eł" przedniojęzykowe już nie obowiązuje. Przemijanie jest naturalne. Ale póki żyję i mam wpływ na rzeczywistość, chciałabym zrozumieć, do czego zmierzamy. Wydaje się, że coraz łatwiej jednego człowieka zastąpić drugim. Weźmy telewizję - w sitcomach, zamiast aktorów, grają amatorzy i to się jakoś sprawdza.

W tym czasie aktorzy sprawdzają się w tańcu na lodzie.

- Wszystko wokół robi się jak "Lato z radiem" - zwariowane i pomieszane. Ja też tak uprawiam zawód. Gram w sztuce Fredry w Teatrze Komedia, a jednocześnie w "Miłości na Krymie" Jarockiego i "Wymazywaniu" Lupy. Występuję w serialach, uczestniczyłam w programie rozrywkowym. Strzelam po różnych orbitach, bo szybko się nudzę, chcę dotykać wielu rzeczy, korzystać z wolności.

Ale co aktorce, która doświadczyła pracy z wielkimi reżyserami, może dać praca w serialu?

- Zawsze, kiedy pada takie pytanie, czuję się zakłopotana, bo muszę się tłumaczyć ze swojego wyboru. I tak zostanie, dopóki nie powstaną u nas wspaniałe seriale, jak w Stanach Zjednoczonych. Serial daje mi pieniądze i niezależność. Ale to nie wszystko. W pracy nad "Licencją na wychowanie" przydarzyła mi się rzecz nieprawdopodobna. Tu moje aktorskie zdolności są bardzo potrzebne. Pracujemy, jakbyśmy robili stary dobry Teatr Telewizji: z naciskiem na słowo i relacje między postaciami. Bycie na planie znów stało się dla mnie wartością.

***

Jolanta Fraszyńska

Ma 41 lat, należy do najbardziej doświadczonych i wszechstronnych polskich aktorek. Na dużym ekranie w "Skazanym na bluesa" stworzyła przejmujący portret żony Ryszarda Riedla - silnej Ślązaczki, trwającej przy uzależnionym muzyku. W serialu "Na dobre i na złe" gra Monikę Zybert - uczciwą, zdolną do poświęceń lekarkę, a jednocześnie niespełnioną uczuciowo kobietę. W teatrze była m.in. romantyczną Julią, prowokującą lesbijką Jerri i szekspirowskim Guildensternem. Pracowała z reżyserską elitą: Wajdą, Warlikowskim, Lupą, Jarockim, Glińską, Holland, Machulskim. Grała we wrocławskim Teatrze Polskim, stołecznym Na Woli i Dramatycznym. Wystąpiła w świetnych spektaklach Teatru Telewizji, pokazała talent komediowy, m.in. w filmowym "Kilerze" i przedstawieniach "Fredro tylko dla dorosłych mężów i żon" czy "Ucho van Gogha". Teraz występuje m.in. w nowym serialu TVP 2 "Licencja na wychowanie". Jest laureatką Złotej Kaczki i Orła za najlepsze role aktorskie. Ma dwie córki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji