Artykuły

"Tak zwana ludzkość w obłędzie"

Swój montaż, złożony z fragmentów czternastu tekstów Witkacego, Jerzy Grzegorzewski obdarzył tytułem ostatniej, przepadłej bez wieści, sztuki autora Onych. Zabieg ten .zdawał się zapowiadać, iż przedstawiona nam zostanie Grzegorzewskiego własna wizja dzieła wieńczącego dorobek Witkiewiczowskiej filozofii.

Z Witkacowskich wątków, postaci, kwestii autor scenariusza buduje konstrukcję udatnie naśladującą styl Witkacego - ale też na naśladownictwie rzecz cała się kończy. Spektakl sprawia wrażenie, jakby skupiono się wyłącznie na podrabianiu maniery, wierząc, iż sensy urodzą się same, niejako przy okazji. Nie udało się stworzyć na scenie świata, który mógłby zrekompensować postaciom Witkacego, powyławianym z pozornego chaosu - pozornego, bo przecież rządzącego się swoistymi, zauważalnymi prawami - utratę ich poprzedniego środowiska. Postaci te zawisły w próżni. Rzeczywistość, zaprezentowana na scenie Studia, okazała się nie dość silna, nie dość wiarygodna na to, by widz mógł uwierzyć, że ma ona swój wewnętrzny, tylko jej właściwy sens, logikę.

Osobliwości świata w tekstach Witkacego nie odbiera się jedynie w kategoriach opozycji wobec rzeczywistości potocznego doświadczenia; świat ów jest do tego stopnia sugestywny, że po prostu akceptuje się lego inna jakość. U Grzegorzewskiego natomiast inność świata stwarzanego pozbawiona jest takiej samoistności, samodzielności. By sformułować to dobitniej: strzępy rzeczywistości autonomicznej, przedstawiane w teatrze, postrzega się nie jako kreację, ale jako wyraz przekory wobec tzw. realności. Bezład, panujący na scenie, nabiera przez to znamion nie zamierzonej parodii do kwadratu; staje się zarówno karykaturą porządku świata pozascenicznego, jak i parodystyczną prezentacją metody twórczej Witkacego - bowiem wydaje się, jakby niczym nie regulowany bałagan uznano za najbardziej charakterystyczną cechę jego pisarstwa.

Tytułowy obłęd .opisywany jest za pomocą ciągu obrazów, jak to u Grzegorzewskiego, wyrafinowanych, nierzadko fascynujących. Jednakże nie mogąc dopatrzyć się w nich żadnych - nawet wymagających odrzucenia codziennych przyzwyczajeń - reguł, trudno oprzeć się przeświadczeniu, że jedynym spoiwem spektaklu jest skłonność do panicznej ucieczki przed poczciwym prawdopodobieństwem. Przedstawienie przeradza (się więc w galopadę dziwności, których ilość i rozmaitość wzbudza nawet pewne, nieco sportowe z ducha, uznanie, l na taką zabawę, połączoną z kontemplacją urody poszczególnych scen, można by nawet z rezygnacją przystać (choć na pewno nie o tego rodzaju reakcję chodziło autorom przedstawienia) - ale po jakimś czasie zauważa się, że jednak chcą nam tu, usilnie myląc tropy, klucząc i umykając, coś opowiedzieć. Opowiedzieć o samym Witkacym, może o modelowym jego bohaterze, może jeszcze o tragizmie, bezsensie polskiej historii. Dopiero wtedy budzi się irytacja - że ten piekielnie skomplikowany rebus zbudowano po to, by przemycić zawstydzająco banalne spostrzeżenia. Że zawiłość miała uszlachetnić kilka ogólników, a niejasność stworzyć pozory głębi.

W przedstawieniu uczestniczy z poświęceniem dwudziestu dwóch naprawdę dobrych aktorów, wśród nich - Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Chodakowska, Irena Jun, Wiesława Niemyska, Anaą Romantowska,Ewa Żukowska, Olgierd Łukaszewicz, Antoni Pszoniak... To dzięki wykonawcom zdarzają się chwile, że z działań scenicznych zdają się wykluwać jakieś znaczenia, natomiast nie z ich winy rozbudzone nadzieje widza okazują się płonne - przekreśla je nowa wolta, kolejny fajerwerk.

Warto jeszcze wspomnieć, że po godzinie trwania spektaklu nastąpiła przerwa, po czym pograno dziesięć minut i przedstawienie się skończyło. O ile udało mi się odtworzyć intencję, rzecz polegała na tym, że antrakt miał oddzielać powolne dojrzewanie do katastrofy od katastrofy samej. Jednak wyraźnie niewielu tylko widzów odgadło ten zamysł, a i oni nie wyglądali na szczególnie przejętych - nic więc dziwnego, że po zakończeniu spektaklu dawały się słyszeć uwagi o nabieraniu gości.

Pewnemu zdarzeniu, które miało miejsce podczas przedstawienia, można by nadać znaczenie niemal symboliczne. Otóż w pewnym momencie rozsnuł się w sali niepokojący, dymny swąd, publiczność zaczęła szemrać, co lękliwy przekradali się już ku drzwiom. Ale podniecenie okazało się bezprzedmiotowe - to tylko nadpalił się czy stopił plastykowy element dekoracji. Spodziewano się pożaru, ale pożaru nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji