Artykuły

Wiosenne korowody

"Niżyński" w reż. Waldemara Zawodzińskiego z Teatru im. Jaracza w Łodzi i "Amour, acide et noix" w choreogr. Daniela Léveillé na V Festiwalu Wiosny w Poznaniu. Piszą Michał Gradowski i Martyna Pietras w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Zakończył się V Festiwal Wiosny. Jaki był? Z pełną odpowiedzialnością można napisać, że wprost znakomity. To impreza, która staje się jedną z najważniejszych w poznańskim kalendarzu kulturalnym.

Zwieńczenie tegorocznego Festiwalu Wiosny było takie jak muzyka Igora Strawińskiego: zaskakujące, zmuszające do zmyślenia, wyrywające widza z gnuśnych przyzwyczajeń. Mieliśmy do czynienia z wielką i różnorodną sztuką. Inne emocje wywoływał wyreżyserowany przez Waldemara Zawodzińskiego "Niżyński" łódzkiego Teatru Jaracza, inne fenomenalny i kontrowersyjny przez nagość tancerzy "Amour, acide et noix" [na zdjęciu] Daniela Léveillé. Nie mówiąc już o pulsującym rytmem finale festiwalu, który w nocy z niedzieli na poniedziałek zakończył go w Blow Up Hall Starego Browaru.

Kamil Maćkowiak jako "Niżyński" wchodzi na scenę Teatru Nowego. Pewny siebie, wysoki, barczysty, z dłońmi jak bochny chleba znacząco odbiega od wyobrażeń o chimerycznych, neurotycznych tancerzach. A cały monodram Teatru im. Stefana Jaracza z Łodzi zaskakuje jeszcze bardziej. Zamiast wzruszyć, odpycha. Zamiast wynosić Niżyńskiego na wyżyny pasji tak intensywnej, że aż destrukcyjnej, spycha go na dno. Lęków, frustracji, uwierających, niezaspokojonych popędów.

Urzekający, promieniujący, sugestywny talent - pisali krytycy o Wacławie Niżyńskim. Ten wybitny tancerz i choreograf w 1919 roku zatańczył po raz ostatni. Już wtedy na scenie widać było pierwsze symptomy choroby. W ciągu sześciu tygodni - od tego występu do zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym - Niżyński pisał wstrząsające "Dzienniki", zapis postępującej schizofrenii.

Kolejne 30 lat spędził w zakładach zamkniętych. Nie tańczył, cierpiał na niedowład mięśni i spowolnienie ruchów.

Pokusa, żeby tę poruszającą historię przedstawić wzniośle, jest duża. Ale ani Maćkowiak, ani reżyserujący monodram Waldemar Zawodziński jej nie ulegli. Skrzyżowane żyłki oddzielają scenę od widowni, upodabniając ją do klatki. A w niej miota się, charczy i pluje nieposkromiona bestia. Bo Niżyński w wykonaniu Maćkowiaka jest odpychający, skrajnie egocentryczny, agresywny. Najpierw są monologi o onanizmie jak z "Kompleksu Portnoya" Philipa Rotha, później wypowiadane z odrazą opowieści o impresario Sergieju Diagilewie, i wreszcie nienawistne komentarze dotyczące teściowej i żony. Z zakochanym w nim Diagilewie Niżyński sypiał z wyrachowania, by tańczyć w jego Baletach Rosyjskich, a później go zdradził. (...)

Przez ponad półtorej godziny tego monodramu spiętrzają się tematy: choroba psychiczna, homoerotyzm, kryzys rodziny, niespełnione marzenia, walka z freudowskim id. A wszystko jest ciemne, brudne, złe. Trochę światła wpada na scenę tylko wtedy, kiedy Niżyński tańczy, bo jest to moment odświętny. I nawet symboliczne ukrzyżowanie, przy akompaniamencie muzyki sakralnej, na podnoszącej się, metalowej, poziomej rurze, nie wydaje się przeestetyzowane. Niżyński, nazywany "Bogiem tańca", o swoim ostatnim, naznaczonym już chorobą występie mówił "dzień zaślubin z Bogiem".

I tylko dynamiczne, psychodeliczne projekcje, dzięki którym na chwilę widzieliśmy świat oczami Niżyńskiego, wypadły banalnie, w dużej mierze przez bardzo już zużytą muzykę z "Requiem dla snu" Darrena Aronofskyego. Cała reszta banalna nie jest.

Miłość nas nie rozszarpie

Niedzielny wieczór. Poznański Teatr Wielki. Na ciemną scenę wbiega czwórka tancerzy - kobieta i trzech mężczyzn. Są nadzy. Za chwilę będą wykonywać niewyszukane, często trudne do zrealizowania, nienaturalne ruchy. Patrzymy na to pragnienie pokonania własnych, fizycznych granic, patrzymy na wyciągnięte w górę ręce, unoszone wysoko ciała albo zatrzymane w powietrzu wyskoki tancerzy. Rozpoczyna się "Amour, acide et noix", najsłynniejszy spektakl kanadyjskiego choreografa Daniela Léveillé.

Po każdym z ruchów następuje długa pauza, zaś po niej - kolejna figura. Zastygające w różnych pozach zmienne konfiguracje nagich ciał przypominają rzeźby. W ich konstruowaniu tancerze niekiedy sobie pomagają, a czasem - przeszkadzają. W ostateczności pod koniec spektaklu zarówno indywidualnie jak i zbiorowo budowane konstrukcje obracają się w fiasko, w niepowodzenia znaczone ograniczeniami artystów, kłopotami z porozumieniem. Te ograniczenia stają się dla Léveillé podstawą do wywołania refleksji na temat osamotnienia człowieka.

W spektaklu bardzo silnie eksponowana jest pragnienie pokonania otaczających barier, znalezienia człowieka, który pomoże nam przekroczyć wszelkie granice. Jak to zrobić? Tylko dzięki wsparciu przywołanej w tytule spektaklu miłości.

Operowanie energią kinetyczną i potencjalną ciał na scenie przypomina nie tylko nasz sposób funkcjonowania człowieka w świecie realnym, ale także układy osobowe, w jakich często się znajdujemy. Dramaturgię każdego życia buduje przecież niekończący się ciąg zrywów i stanów spoczynku.

Ten wydźwięk podkreśla też towarzysząca spektaklowi muzyka. Wykorzystanie "Czterech pór roku" Antonia Vivaldiego można wytłumaczyć chęcią Léveillé, by metaforycznie odnieść się do poszczególnych momentów życia, w których jest czas zarówno na "wiosenne" przebudzenie, "polowanie" na partnera, emocjonalne burze, spędzanie radosnych chwil razem, ale i na nieporozumienia i rozstania. Tak jak w wykorzystanej w spektaklu piosence "Baby, I'm gonna leave you" zespołu Led Zeppelin. A wówczas pojawia się tęsknota za drugą osobą, równie okrutna i zwierzęca jak ta, która zabrzmiała w utworze "Sehnsucht" grupy Rammstein.

Emocje ze sceny przechodzą na widzów nie tylko ze względu na nagość tancerzy. Spektakl "Amour, acide et noix" był po prostu bardzo dobrze, sugestywnie i w skupieniu zagrany przez Fréderica Boivina, Matthieu Campeau, Justina Goneta i Ivanę Milicević. Wywołał refleksje nad funkcjonowaniem człowieka we współczesnym świecie. Nagość tancerzy tylko spotęgowała szczerość artystycznej wypowiedzi, podkreślała bezradność w walce o miłość.

Pulsowanie wiosenne

Festiwal Wiosny zakończyło 4,5 godziny elektroniki inspirowanej muzyką Strawińskiego w Blow Up Hall. - To szalone dzieło muzyczne, w którym co chwilę zmieniają się tonacje, motywy, opowieści. To niezwykle inspirujące. Także dla ludzi, którzy tworzą muzykę taneczną - mówiła An On Bast o "Święcie wiosny".

(...)

Całość w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji